Lecę jakieś trzysta metrów nad ziemią, za punkt orientacyjny obrawszy odległe jezioro – jasną podłużną plamę w mglistej dali. Ciemnoniebieskie obrzeża dziwacznych zarysów powoli odchodzą do tyłu. Między nimi widać płachty pól – błękitnawo-zielone to owies, bielejące prostokąty z jakimś niezwykłym drobnym, drobniutkim migotaniem to gryka, pode mną rozciąga się pole lucerny, którego zieleń pod względem odcienia najbliższa jest artystycznej farbie „kobalt zielony średni”, ciągnące się z lewej strony zielone oceany pszenicy mają odcień bardziej intensywny i, jak mówią artyści malarze, przypominają farbę o nazwie „tlenek chromu”. Ogromna wielobarwna paleta płynie i płynie do tyłu...

Wśród pól i zagajników wiją się ścieżki. Zbiegają się ku gruntowym drogom, a te z  kolei ciągną się hen do szosy, na razie niewidocznej stąd z powodu mgły, ale ja wiem, że jeśli poleci się na prawo od jeziora, to na pewno się ukaże – równa, równiusieńka jasna wstęga bez końca i początku, po której poruszają się samochody – leniwie pełznące po jasnej wstędze drobniuteńkie pudełeczka.

Na osłonecznionym lasostepie malowniczo rozpłaszczyły się różnej wielkości cienie kłębiastych obłoków, które są nade mną – granatowe tam, gdzie zagajniki są zasłonięte, zaś na polach w różnych odcieniach błękitu.

Teraz akurat jestem w cieniu takiego obłoku. Zwiększam prędkość – mogę to zrobić z łatwością – i wylatuję z cienia. Pochylam się nieco do przodu i czuję, jak z dołu, od rozgrzanej w słońcu ziemi i roślin, ciągnie ciepły powiew wiatru, nie z boku jak na ziemi, ale nietypowo, z  dołu do góry. Fizycznie odczuwam gęstą intensywną strugę niosącą silny zapach kwitnącej gryki. Taka struga może bez trudu unieść nawet dużego ptaka, jeśli rozłoży nieruchomo skrzydła – orła, żurawia lub bociana.

Ale mnie trzymają w powietrzu nie wstępujące prądy powietrza – ja nie mam skrzydeł. Lecę stojąc na płaskiej prostokątnej platforemce, nieco większej od oparcia krzesła, ze stojakiem i dwiema rękojeściami, za które się trzymam i za pomocą których kieruję aparatem.

Fantastyka? Jak by tu rzec... Jednym słowem, musiałem na całe dwa lata odłożyć pisanie tej książki, ponieważ szczodra i sędziwa Przyroda niespodziewanie znów zdradziła mi poprzez moich przyjaciół – owady – To i Owo, zrobiwszy to jak zawsze wytwornie i bez narzucania się, lecz za to szybko i przekonująco. I przez dwa lata to odkrycie nie pozwalało mi się od siebie oderwać, jakkolwiek „ujarzmianie” go odbywało się, jak mi się zdawało, w szybkim tempie, albowiem zawsze, gdy rzecz jest ciekawa i nowa, czas leci prawie dwukrotnie szybciej.

Jasna plamka stepowego jeziora wyraźnie przybliżyła się i urosła. Za nią widać szosę z wyraźnie widocznymi już stąd, z wysokości, pudełeczkami samochodów. Szosa ciągnie się jakieś osiem kilometrów od biegnącej równolegle linii kolejowej. Hen tam, jeśli dobrze się przypatrzeć, dostrzec można słupy sieci trakcyjnej i jasny nasyp torowiska. Pora skręcić jakieś dwadzieścia stopni w lewo.

Z dołu nie jestem widoczny i to nie tylko z powodu odległości – nawet przy bardzo niskim locie przeważnie wcale nie rzucam cienia. Mimo wszystko jednak ludzie, jak się później dowiedziałem, czasami coś niecoś widzą w tym punkcie nieboskłonu – albo jasną kulę lub dysk, albo coś na podobieństwo pionowego lub ukośnego obłoczku poruszającego się wedle ich opisu jakoś „nie tak jak obłok”. Ktoś zaobserwował „płaski nieprzezroczysty kwadrat o powierzchni hektara” – być może była to powiększona na skutek złudzenia platforemka mojego aparatu?

 

 

Wyjaśnienie złudzeń optycznych podczas lotu na grawitoplanie (napis na rysunku: „Podczas obserwacji z dołu aparat albo nie jest widoczny – promienie zakrzywiając się obchodzą go łukiem (a) – albo jest widoczny w postaci silnie zdeformowanej – jako plazmoid, dysk lub kula (b). Bardzo uproszczony schemat. W. Grebiennikow”).

 

 

Najczęściej jednak ludzie niczego nie widzą i póki co jestem z tego zadowolony – różnie bywa. Tym bardziej że dotąd nie ustaliłem, od czego zależy „widzialność-niewidzialność”. I dlatego, przyznam się, dokładam starań, aby unikać w podobnej sytuacji spotkań z ludźmi. W tym celu omijam z dala miasta i osady, zaś drogi i ścieżki przecinam na dużej prędkości, upewniwszy się, że nikogo na nich nie ma.

W tych wycieczkach, odbieranych przez Czytelnika niewątpliwie jako fantastyka a dla mnie będących prawie chlebem powszednim, dowierzam tylko im – przedstawionym na tych kartkach moim przyjaciołom-owadom. Pierwsze praktyczne zastosowanie mojego ostatniego odkrycia miało i ma obecnie sens entomologiczny – zbadanie drogich mojemu sercu zakątków, utrwalenie ich z góry, znalezienie nowych, nie znanych mi, czekających na ocalenie i ochronę Krain Owadów.

Niestety, przyroda od razu postawiła przede mną surowe ograniczenia, jak w naszych samolotach pasażerskich: chcesz patrzeć – patrz, lecz fotografować nie wolno. Tu tak samo, jeśli nie gorzej – nie zamykała się migawka, a zabrane klisze fotograficzne, jedna kaseta w aparacie a druga w kieszeni, okazały się od początku do końca silnie naświetlone. Na wysokości nie wychodziły także szkice terenu – obie ręce są prawie cały czas zajęte, tylko jedną można na dwie, trzy sekundy zwolnić. Tak więc pozostało prawie jak poprzednio rysowanie z pamięci. Wszystko w porządku, jeśli udaje się to zrobić zaraz po lądowaniu. Chociaż jestem artystą malarzem, muszę wyznać, że pamięć wzrokową mam nie najlepszą...

Ten lot zupełnie nie przypomina tego, co odczuwamy w śnie – właśnie od takiego snu zaczynałem kiedyś tę książkę. I jest to nie tyle satysfakcja, ile praca, niekiedy bardzo trudna i nie pozbawiona niebezpieczeństw. Trzeba nie szybować, lecz stać, ręce są wiecznie zajęte, kilka centymetrów od ciebie znajduje się granica oddzielająca „tę” przestrzeń od „tamtej”, zewnętrznej, granica niewidoczna i bardzo zdradliwa. Moje dzieło jest na razie dość niepozorne i  jeśli cokolwiek przypomina, to może... szpitalną wagę. Ale przecież to dopiero początek!

À propos, prócz aparatu fotograficznego bardzo poważnie nawalał mi zegarek i prawdopodobnie zawodził kalendarz. Lądując, powiedzmy, na znajomej polanie, zastawałem ją, co prawda rzadko, w stanie nie odpowiadającym właściwej porze, z „odchyleniem” do tygodnia w tę lub w drugą stronę, co nie sposób było dokładnie ustalić. A zatem przemieszczać się można nie tylko w przestrzeni, ale i, jak na to wygląda, w czasie! Co do tego ostatniego nie mogę gwarantować stuprocentowej pewności, mogę jedynie stwierdzić, że podczas lotu, zwłaszcza na początku, zegarek kłamie – z początku spóźnia się, a potem spieszy, lecz pod koniec wycieczki wskazuje czas dokładnie co do sekundy. Oto dlaczego podczas takich podróży unikam ludzi. Co jeśli wraz z grawitacją zadziała w tym przypadku również czas, powodując nagłe zachwianie nieznanych mi więzi przyczynowo-skutkowych i ktoś spośród nas ucierpi? Mam powody, by mieć takie obawy, albowiem zabrane „tam” owady, włożone do probówek, pudełek i innych pojemników... znikają, najczęściej bez śladu.

Jednego razu probówka w kieszeni została roztrzaskana na drobne okruchy, innym razem w probówce pojawiła się owalna dziurka o brązowych, jakby chitynowych krawędziach – widzicie ją na zdjęciu. Niejednokrotnie czułem poprzez tkaninę kieszeni coś na podobieństwo, ni to ucisku, ni to uderzenia prądu – na pewno w momencie „zniknięcia” mojego więźnia. I tylko jeden raz w probówce pozostał wzięty przeze mnie owad, przy czym nie był to dorosły osobnik, gąsienicznik z rodziny Ichneumonidae z białymi prążkami na wąsach, ale jego poczwarka, czyli poprzednie stadium. Była żywa i przy dotyku poruszała brzuszkiem. Ku mojemu wielkiemu zmartwieniu po tygodniu zginęła i uschła.

 

 

Widok probówki, w której umieszczono przed startem owada; po wylądowaniu grawitoplanu – owad zniknął, zaś w probówce został wytopiony owalny otwór.

 

 

Najlepiej lata się (piszę to świadomie bez cudzysłowu!) w letnie pogodne dni. Podczas deszczowej pogody jest to bardzo utrudnione, a nie wiadomo, dlaczego w ogóle nie wychodzi zimą. Jednak nie dlatego, że jest zimno – mógłbym przecież odpowiednio udoskonalić swój aparat lub zrobić drugi, lecz zimowe loty mnie, entomologowi, po prostu nie są potrzebne.

 

Przełożył Waldemar Gajewski

 

Przypisy:

1. W dawnym ZSRR skrót nazwy Wsiesojuznaja Akademija Sielskochoziajstwiennych Nauk imieni W.I. Lenina (Wszechzwiązkowa Akademia Nauk Rolniczych im. W. Lenina). Obecnie WASCHNIŁ oznacza w mowie potocznej położony na peryferiach Nowosybirska Krasnoobsk – miasteczko uczonych tejże akademii rolniczej.

2. Organizmy odżywiające się martwymi szczątkami roślin.

 

Script logo
Do góry