Cichy stepowy wieczór. Miedzianoczerwony dysk słońca dotknął już dalekiego mglistego horyzontu. Do domu wyruszać za późno – zatrzymałem się tutaj w swoich owadzich sprawach i układam do snu. Dobrze, że w manierce mam jeszcze wodę i „Detę” przeciw komarom, która jest tu nieodzowna – na stromym brzegu słonego jeziora tych dokuczliwych natrętów jest bez liku.

Rzecz dzieje się na stepie w Kamyszłowskiej Dolinie – pozostałości dawnego potężnego dopływu Irtysza, który na skutek zaorania stepów przeobraził się w głębokie i szerokie koryto z łańcuszkiem takich właśnie słonych jezior.

Jest bezwietrznie – nie drgnie nawet źdźbło trawy. Na wieczornym niebie nad jeziorem przemykają stadka dzikich kaczek, słychać też poświstywanie czajek. Wysoki perłowy nieboskłon pochylił się nad cichnącym bezmiarem stepu. Jakże tu błogo, na wolnej przestrzeni!

Układam się nad samą skarpą na trawiastej polance, rozściełam płaszcz i kładę pod głowę plecak. Przed położeniem się zbieram kilka suchych krowich placków, układam je w stosik, podpalam i oto romantyczny, niezapomniany zapach niebieskawego dymu powoli ściele się po zasypiającym stepie. Kładę się na swoim niewyszukanym łożu i z lubością rozprostowuję zmęczone w ciągu dnia nogi, czując przedsmak jeszcze jednej – co nieczęsto mi się zdarza – wspaniałej stepowej nocy.

Błękitny dym unosi mnie do Krainy Baśni i szybko zapadam w sen: staję się mały, maleńki jak mrówka, a zaraz potem ogromny jak całe niebo – teraz już powinienem zasnąć. Dlaczego jednak dzisiaj te pozorne „przedsenne zmiany” wielkości mojego ciała są jakieś niezwykłe, nadzwyczaj silne. I oto dochodzi do nich coś nowego: wrażenie spadania, jak gdyby ktoś błyskawicznie usunął spode mnie ów wysoki brzeg i jakbym spadał w jakąś nieznaną, straszną otchłań!

Nagle zamigotały jakieś rozbłyski, otwieram oczy, lecz błyski nie znikają – pląsają po srebrzystoperłowym wieczornym niebie, po jeziorze, po trawie.

Pojawił się ostry metaliczny posmak w ustach, zupełnie jakbym przyłożył do języka styki silnej bateryjki. W uszach zaszumiało. Wyraźnie słyszę podwójne uderzenia własnego serca.

I jak tu zasnąć!

Siadam i próbuję odegnać te nieprzyjemne odczucia, lecz nic z tego nie wychodzi, tylko rozbłyski w oczach. Szerokie i rozmyte pasma przekształciły się w wąskie, wyraziste, ni to iskry, ni to łańcuszki, które przeszkadzają patrzeć dookoła.

I wówczas przypomniałem sobie, że bardzo podobne wrażenia odczuwałem kilka lat temu w  Zagajniku, a  dokładniej w Zaklętym Lesie!

Musiałem wstać i  pochodzić po brzegu. Czy wszędzie jest coś takiego?

O, tutaj, metr od urwiska wyraźnie daje się odczuć to „coś”, oddalam się na dziesięć metrów w głąb stepu i to „coś” najwyraźniej znika.

Obleciał mnie strach. Oto ja sam na stepowym odludziu, nad „Zaklętym Jeziorem”... Zebrać manatki i byle dalej stąd... Jednak ciekawość bierze tym razem górę. Cóż to znowu, u licha? Może to podziałał tak na mnie zapach jeziora, wodorostów? Schodzę w dół, do stóp urwiska, i siadam nad wodą na wielkiej bryle gliny. Gęsty, słodkawy zapach sapropelu (przegniłych resztek wodorostów) spowija mnie niczym borowinowe błoto w  zakładzie przyrodoleczniczym. Siedzę pięć, dziesięć minut, ale nic nieprzyjemnego nie odczuwam, zatem pasowałoby gdzieś tutaj ułożyć się do snu, lecz tu, na dole, jest za duża wilgoć.

Wdrapuję się na szczyt urwiska i  znów ta sama historia! Zawroty głowy, „galwaniczny” kwas w ustach i jak gdyby zmieniała się moja waga – raz jestem niesłychanie lekki, to znów na odwrót – niesłychanie ciężki. W oczach znowu zamigotały kolorowe iskry...

Nie mogłem tego pojąć. Jeśli to rzeczywiście było „miejsce zguby”, jakaś feralna anomalia, to wtedy tu, na górze, nie rosłaby ta bujna trawa i nie gnieździłyby się te ogromne pszczoły, których norkami było upstrzone strome gliniaste urwisko. Przecież szykowałem się do noclegu akurat nad ich podziemnym „pszczołogrodem”, którego wnętrze kryje mnóstwo przejść, komór, larw, poczwarek, żywych i zdrowych.

A jednak tamtym razem niczego nie pojąłem. Niewyspany, z ociężałą głową, wczesnym letnim rankiem powędrowałem, jeszcze nim wzeszło słońce, w stronę traktu, by przygodnym samochodem dojechać do Isilkulu.

Tamtego lata nad Zaklętym Jeziorem byłem jeszcze cztery razy o różnych porach dnia i w różną pogodę. Pod koniec lata moje pszczoły wylatywały stąd w niewiarygodnych ilościach, dostarczając skądś do norek jasnożółty pyłek kwiatowy – jednym słowem miały się znakomicie, czego nie można było powiedzieć o mnie w odległości jednego metra od urwiska, gdzie dawał o sobie znać wyraźny „zespół” jak najgorszych odczuć, których nie miałem z kolei w odległości pięciu metrów...

I znowu niedowierzanie – a dlaczego to właśnie w tym miejscu mają się dobrze rośliny i  te gnieżdżące się tutaj w wielkiej mnogości pszczoły? Do tego stopnia, że urwisko jest tak upstrzone ich norkami, że wygląda – nie przymierzając – jak szwajcarski ser, a miejscami prawie jak gąbka.

 

 

Pszczoła ziemna smuklik (Halicta quadricincta) – owad, który naprowadził autora na odkrycie efektu porowatych struktur.

 

 

Rozwiązanie tej zagadki przyszło wiele lat później, kiedy „pszczołogród” w Kamyszłowskiej Dolinie uległ zagładzie. Orne pola podeszły pod samą skarpę, która z tego powodu oberwała się. Teraz nie ma tam żadnej norki ani źdźbła trawy, jest za to ogromne, paskudne zwałowisko. Pozostała mi jedynie garstka starych glinianych ułomków – szczątków tych gniazd – z licznymi komórkami-dzbanuszkami. Komórki były rozmieszczone jedna obok drugiej i przypominały malusieńkie naparstki, a właściwie dzbanuszki o łagodnie zwężających się szyjkach. Wiedziałem już, że te pszczoły należą do gatunku smuklików (Halicta quadricincta) – „haliktów czteropasmówek” od liczby jasnych prążków na wydłużonych brzuszkach.

Na moim roboczym stole zastawionym przyrządami, gniazdami mrówek, polnych koników, kolbami z odczynnikami i innymi szpargałami znajdowała się szeroka misa wypełniona tymi pokrytymi dziurkami kawałkami gliny. Akurat potrzebowałem wziąć coś i wyciągnąłem rękę.

I oto stał się cud: nad szczątkami porowatych gniazd niespodziewanie poczułem ciepło... Dotknąłem porowatych bryłek i okazało się, że są zimne, tymczasem nad nimi miało się wyraźne wrażenie ciepła. W dodatku w palcach pojawiły się jakieś nie znane mi wcześniej skurcze, szarpnięcia i „tiki”.

 

 

Szczątki starego gniazda pszczół smuklików. (Na zdjęciu widoczne wejścia do komórek, część pionowego chodnika – podłużne wgłębienie).

 

 

Kiedy przesunąłem miskę z gniazdami na skraj stołu i pochyliłem nad nią twarz, odczułem to samo co nad Jeziorem – głowa zrobiła się jakby lekka i ogromna, przeogromna, ciało jakby runęło w dół, w oczach rozbłysły eksplozje iskier, a w ustach poczułem posmak bateryjki, lekkie mdłości...

Położyłem na wierzchu kawałek kartonu, ale odczucia nadal były takie same. Przykryłem gniazda pokrywką od garnka, ale efekt był taki, jakby jej wcale nie było – to „coś” na wskroś przenikało przeszkodę.

Należało niezwłocznie zbadać ten fenomen. Co jednak mogłem zrobić w domu bez jakichkolwiek fizycznych przyrządów? W badaniach gniazd pomagali mi pracownicy wielu instytutów naszego akademickiego miasteczka WASCHNIŁ1. Jednak przyrządy w najmniejszym stopniu nie reagowały na nie – ani superdokładne termometry, ani detektory ultradźwięków, ani elektrometry, ani magnetometry. Przeprowadzono ścisłą analizę składu chemicznego gliny, ale nic szczególnego nie znaleziono. Radiometr także milczał...

 

 

Rysunek górny – schematyczny przekrój gniazda pszczół smuklików blisko jego najgłębszej części; rysunek dolny – szczątki gniazd pszczół smuklików ułożone otworkami do góry dają szczególnie silne promieniowanie.

Script logo
Do góry