Entomolog odkrywa antygrawitację

Artykuł po raz pierwszy w języku polskim ukazał się w dwumiesięczniku Nexus w numerze 41 (3/2005)

Wiktor Stiepanowicz Grebiennikow

część 2

część 1  część 3

Co i w jaki sposób naprowadziło mnie na ten wynalazek? Obserwując latem 1988 roku pod mikroskopem chitynowe powłoki owadów, ich pierzaste wąsiki, nadzwyczaj subtelne struktury łusek motylich skrzydeł, ażurowe z tęczowym odcieniem skrzydełka złotooków i inne Patenty Przyrody, zainteresowałem się niezwykle rytmiczną mikrostrukturą jednego z dosyć pokaźnych owadzich detali. Była to niezwykle uporządkowana, jak gdyby wytłoczona na jakimś skomplikowanym aparacie kompozycja, którą wykonano według specjalnych szkiców i obliczeń. Moim zdaniem ta z niczym nieporównywalna porowatość wyraźnie nie była konieczna ani do wzmocnienia trwałości tego detalu, ani do jego przyozdobienia.

Niczego takiego, nawet w przybliżeniu przypominającego ten niezwykły mikroskopijny wzór, nie zaobserwowałem u innych owadów ani w pozostałych dziełach przyrody, ani w technice, ani w sztuce. Ponieważ jest on przestrzennie wielowymiarowy, nie udało mi się dotychczas odtworzyć go na płaskim rysunku lub fotografii. Po co owadowi coś takiego? Tym bardziej że ta struktura – dolna część pokryw skrzydeł – prawie zawsze jest ukryta przed cudzym wzrokiem, oprócz fazy lotu, kiedy i tak nikt jej nie dojrzy.

I wtedy przyszło mi do głowy, że to może być emiter fal wywołujący „mój” efekt wielokomórkowych struktur. Owego naprawdę szczęśliwego lata owadów tego gatunku było bardzo dużo – łapałem je wieczorami na światło. Ani „przed”, ani „po” nie obserwowałem nie tylko takiej ich masowości, ale i pojedynczych osobników.

Położyłem na stoliku mikroskopu tę niewielką wklęsłą chitynową płytkę, żeby jeszcze raz obejrzeć jej dziwne gwiaździste komórki pod dużym powiększeniem. Delektowałem się kolejnym arcydziełem Przyrody-Jubilerki i prawie bez jakiegokolwiek celu położyłem na niej pincetą drugą identyczną płytkę z tymi niezwykłymi komórkami na jednej z jej stron.

 

 

Zdjęcia struktur porowatych owadów wykonane za pomocą mikroskopu elektronowego. Struktury te służą do odbioru bodźców węchowych, wzrokowych, dźwiękowych, ponadto odbierają lub wytwarzają fale elektronowe, a niektóre przeciwdziałają przyciąganiu Ziemi.

 

 

Ale nic z tego – płytka wyrwała się z pincety, zawisła na parę sekund w powietrzu nad tą, która leżała na stoliku mikroskopu, obróciła się nieco zgodnie ze wskazówkami zegara, ześliznęła się po powietrzu w prawo, obróciła w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara, bujnęła się, i dopiero wtedy ostro i gwałtownie upadła na stół...

Czytelnik może sobie tylko wyobrazić szok, jaki przeżyłem w owej chwili!...

Gdy oprzytomniałem, związałem kilka płytek-paneli drucikiem, co było wcale nieproste, a udało się dopiero wtedy, gdy ustawiłem je pionowo.

W efekcie wyszedł wielowarstwowy „chitynowy blok-panel”. Położyłem go na stole. Nie mógł nań spaść nawet tak stosunkowo ciężki przedmiot jak duża kancelaryjna pinezka – coś jakby podbijało ją do góry, a następnie w bok. Przytwierdziłem pinezkę do wierzchniej strony „bloku”... I oto zaczęły dziać się tak absurdalne, niewiarygodne rzeczy (w szczególności pinezka na chwilę dosłownie zniknęła z pola widzenia!), iż zrozumiałem, że to wcale nie jest emiter fal, lecz coś zupełnie, ale to zupełnie, Nowego.

I znowu zaparło mi dech w piersiach, znów od emocji wszystkie przedmioty wokół mnie popłynęły jak we mgle. Z trudem, ale jednak, wziąłem się w garść i po jakichś dwóch godzinach mogłem kontynuować pracę...

Wszystko zaczęło się właściwie od tego epizodu... Wiele, rzecz jasna, trzeba jeszcze na nowo przemyśleć, sprawdzić, wypróbować. Oczywiście, opowiem i o „subtelnościach” mojego aparatu, o zasadach jego poruszania się, odległościach, wysokościach, prędkościach, o wyposażeniu i całej reszcie, lecz będzie to już w mojej następnej książce.

Nie czekając na właściwą porę i nie zadając sobie trudu wyjechania w odludne miejsce, w nocy z 17 na 18 marca 1990 roku odbyłem nieudany, bardzo niebezpieczny lot. Tymczasem noc, o czym dobrze już wiedziałem, to najbardziej ryzykowna pora doby do takiej pracy.

Niepowodzenia zaczęły się jeszcze przed startem – blok-panele prawej części platformy nośnej zacinał się, co należało natychmiast usunąć, lecz tego nie zrobiłem. Startowałem wprost z ulicy naszego miasteczka WASCHNIŁ, licząc nieroztropnie, że między pierwszą a drugą w nocy wszyscy śpią i nikt mnie nie zobaczy. Start zaczął się niby normalnie, ale po kilku sekundach, kiedy domy ze świecącymi z rzadka oknami pomknęły w dół i byłem jakieś sto metrów nad ziemią, poczułem się nieswojo, jakbym miał stracić przytomność... Należało w tym momencie lądować, lecz tego nie zrobiłem... I to był błąd. Jakaś potężna siła, jak gdyby wyrwała mi kontrolę nad ruchem i ciężkością i nieubłaganie pociągnęła w stronę miasta.

Porwany tą niespodziewaną, nie podlegającą kontroli siłą, przeciąłem drugi krąg ośmiopiętrowców strefy osiedlowej miasteczka (rozmieszczone są w dwóch ogromnych kręgach o kilometrowej średnicy, wewnątrz których stoją czteropiętrówki, a wśród nich nasza), przeleciałem nad szerokim ośnieżonym polem, przeciąłem ukośnie szosę Nowosybirsk-Miasteczko Akademickie i Osiedle Północno-Czemskie... Nadciągał ku mnie, i to szybko, ciemny potężny masyw Nowosybirska, i oto widzę już prawie o rzut kamieniem kilka „bukietów” wysokich fabrycznych kominów, z których – dobrze to pamiętam – unosił się powoli gęsty dym – pracowała nocna zmiana... Należało szybko przedsięwziąć jakiś manewr...

Z największym trudem opanowałem sytuację, zdołałem od biedy przestroić awaryjnie blok-panele. Prędkość pozioma zaczęła maleć, ale ja znów poczułem się kiepsko, co w locie jest absolutnie niedopuszczalne. Dopiero za czwartym razem udało mi się zahamować ruch horyzontalny i zawisnąć nad Zatulinką – przemysłową dzielnicą miasta. Złowieszcze kominy ciągle dymiły całkiem blisko pode mną. Odpocząłem kilka minut, o ile można nazwać odpoczynkiem dziwaczne wiszenie nad oświetlonym ogrodzeniem jakiegoś zakładu, przy którym zaczynały się domy mieszkalne, i upewniwszy się z ulgą, że „zła siła” zniknęła, pomknąłem z powrotem, ale nie w stronę naszego miasteczka WASCHNIŁ, lecz nieco w prawo, w kierunku Tołmaczowa, by zgubić ślad na wypadek, gdyby ktoś mnie zauważył. Jakieś pół drogi do tamtejszego portu lotniczego, nad jakimiś ciemnymi polami, gdzie nie było wyraźnie żywego ducha, ostro zawróciłem do domu...

Nazajutrz, rzecz jasna, nie mogłem wstać z łóżka. Nowości, doniesienia gazet i telewizji były dla mnie więcej niż szokujące. Nagłówki: „UFO nad Zatulinką”, „Znów obcy przybysze?” – wyraźnie wskazywały na to, że mój lot został zauważony. Ale jak! Jedni opisywali obserwowany „fenomen” jako świecące kule lub dyski, przy czym wielu „widziało”, nie wiedzieć czemu, nie jedną, lecz... dwie kule! Mimo woli powiem: strach ma wielkie oczy. Inni twierdzili, że leciał „prawdziwy talerz” z iluminatorami i promieniami...

 

 

Możliwe, że właśnie tak wyglądał z ziemi nocny start mojego grawitoplanu (ilustracja wykonana przez W. Grebiennikowa).

Script logo
Do góry