Część opisów UFO, o czym jestem przekonany, dotyczy platform, blok-paneli i innych dużych detali aparatów celowo lub przypadkowo wyrzuconych poza granice aktywnego pola przez konstruktorów i wytwórców – te szczątki mogą wyrządzić innym niemało nieszczęść, a w najlepszym razie zrodzić serię niewiarygodnych opowieści, absurdalnych doniesień w gazetach i czasopismach, nierzadko przyprawionych „naukowymi” komentarzami...
Dlaczego nie ujawniam teraz istoty swojego odkrycia? Po pierwsze, dlatego, że aby znaleźć dowody, trzeba mieć czas i siły. Nie mam ani jednego, ani drugiego. Wiem to z gorzkiego doświadczenia „przepychania” moich poprzednich odkryć, zwłaszcza najbardziej oczywistego zjawiska – efektu porowatych struktur, co do realności którego czytelnicy już się przekonali. A oto, czym zakończyły się moje wieloletnie starania o naukowe uznanie EPS: „W sprawie zgłoszenia tego odkrycia dalsza korespondencja z panem jest bezcelowa”. Ten i ów z Wielkorządców Losów Nauki jest mi znany osobiście i jestem przekonany, że przyjęty u takiego na audiencji, co zresztą teraz jest praktycznie mało prawdopodobne, rozłożę swoją „walizeczkę”, przykręcę stojak, obrócę pokrętło i wzlecę na jego oczach do sufitu... Gospodarz gabinetu, jak sądzę, nie zareaguje i pewnie każe wyprowadzić żartownisia za drzwi.
Młodzi, czym prędzej przychodźcie na miejsce „wielkorządców”!
Druga przyczyna „nieujawnienia” mojej tajemnicy jest bardziej obiektywna. Te antygrawitacyjne struktury odkryłem tylko u jednego gatunku syberyjskich owadów. Nie wymieniam nawet rzędu, do którego należy ten owad, ponieważ może być on na granicy wymarcia, zaś ówczesna eksplozja jego liczebności była tylko lokalną, jedną z ostatnich. Jeśli więc wskażę rodzaj i gatunek, jaką mam gwarancję, że orientujący się co nieco w biologii nieuczciwi ludzie, cwaniacy, wszelkiej maści kombinatorzy nie rzucą się na zagajniki, wąwozy, łąki, aby wyłapać być może ostatnie egzemplarze tego Cudu Przyrody, w czym nie powstrzyma ich nic, nawet gdyby przyszło im wykarczować dziesiątki zagajników, przeorać setki polan, bowiem zbyt wielka jest pokusa zdobyczy?
Jeszcze czego! Tylko nie to, nieuczciwi ludzie – niech dla was wszystko, co opowiedziałem w tym rozdziale i w dodatku, pozostanie fantazją. Przyroda sama wam tej zagadki nie zdradzi – jak powiadają, trzeba zjeść beczkę soli. Wyrwanie sekretu siłą nie uda się, a gwarancją tego jest póki co kilka milionów gatunków owadów żyjących na Ziemi. Przeznaczcie chociażby godzinę czasu na zbadanie pod względem morfologicznym każdego z nich, a teraz spróbujcie określić stopień prawdopodobieństwa odkrycia Niezwykłego. Ze swej strony mogę wam życzyć sumienności oraz długiego życia, albowiem nawet nie licząc dni świątecznych przy ośmiogodzinnym dniu pracy na sprawdzenie trzech milionów gatunków będziecie potrzebowali tysiąca lat z zachowaniem wyśmienitego wzroku i pamięci, czego mogę wam tylko pozazdrościć.
Mam nadzieję, że zrozumieją i wybaczą mi ci, którzy chcieliby natychmiast zapoznać się z tym Wynalazkiem ze zwykłej ciekawości i bezinteresownie. Czy mogę teraz postąpić inaczej dla ocalenia Żywej Przyrody? Tym bardziej że wygląda na to, iż coś takiego wynaleźli już inni i jakoś nie pojawiają się ze swoimi wynalazkami w gabinetach biurokratów. Wolą szybować po nocnym niebie pod postacią dziwnych dysków, trójkątów lub kwadratów, połyskując i migocąc światłami i wprawiając w zdumienie przechodniów...
Szybko spadam, a ściślej zwalam się w dół, orientuję się, rozglądam, czy kogoś w pobliżu nie ma. Jakieś czterdzieści metrów od ziemi ostro hamuję i bez szczególnych przeszkód ląduję tam, gdzie zwykle – na maleńkiej polance w Wielkim Lesie Rezerwatu. Znajdziecie ją na schematycznej mapie, a później, jeśli tam będziecie, również w terenie. I nie potępiajcie mnie za to, że gałęzie niektórych osik są tam jakby przycięte lub „uderzone piorunem”. Ściśle pionowy start i lądowanie są bardzo utrudnione, więc początkowa trajektoria jest przeważnie zakrzywiona, szczególnie przy starcie, kiedy platformę, nie wiedzieć czemu, znosi w stronę przeciwną do Słońca, a niekiedy też na odwrót...
Poluzowawszy nakrętki-motylki na stojaku sterowania, skracam go jak teleskopową antenę przenośnego odbiornika, wyciągam z platformy, którą składam na przegubach na pół. Teraz wygląda to prawie jak „walizeczka” malarza – skrzynka na farby, tylko nieco grubsza. Kładę „walizeczkę” do plecaka, trochę jedzenia i jeszcze jakieś narzędzie do naprawy ogrodzenia i pomiędzy osikami i niewysokimi krzewami dzikiej róży przedzieram się na Środkową Polanę.
Jeszcze przed wyjściem z lasu, niczym dobra wróżba, wita mnie cała rodzina ognistoczerwonych muchomorów, która ustawiła się na leśnej ściółce szerokim kręgiem lub – jak ongiś nazywano go wśród ludu – kręgiem „czarownic”. Dlaczego czarownic? A w ogóle, dlaczego ten najpiękniejszy grzyb syberyjskich lasów musi być łamany, kopany, deptany? Nie raz pytałem grzybiarzy, po co to robią? Ależ on jest niejadalny! – brzmiała odpowiedź. Ale przecież niejadalna jest także darń, glina, sęki, pnie, kamienie... Gdyby w lesie leżały zamiast muchomorów, powiedzmy kawałki cegły, nikt by ich nie kopnął. Kopią niejadalne grzyby, wygląda, że tylko za to, że są żywe, kopią po to, by zabić! Więc cóż to takiego? Czyżby ludzie w ogóle mieli coś takiego we krwi? Kopnąć grzyb, zgnieść żuka, zranić lub zastrzelić ptaka, zająca, bizona? Czy nie od tego zaczyna się chamstwo, sadyzm, pogromy, wojny? Tak bardzo nie chciałoby się w to wierzyć, ale powiedzmy, że stawiam się na miejscu przybysza z obcej planety. Oto przylatuję tak samo na Ziemię do ludzi, widzę jak kopią grzyby, gniotą owady, strzelają do ptaków i do siebie nawzajem. Natychmiast zawracam swój gwiazdolot i odlatuję z zamiarem złożenia tu następnej wizyty nie wcześniej jak za pięćset ziemskich lat...
A jak postąpiłby Czytelnik na miejscu przybysza z innej planety?
Dobrze, że choć ta rodzinka muchomorów, żyjąca z dala od niedobrych oczu i bezlitosnych nóg, każdego lata raduje mnie swoim szczególnym życiem, swoimi cynobrowoczerwonymi kapeluszami o wielkich białych łuskach.
Lecz otóż i Polana. Idę na nią, na ten nietknięty skrawek Ziemi, jak zawsze, z zamarłym sercem – to z wiecznej tęsknoty do ukochanej, lecz dalekiej od Nowosybirska isilkulskiej Przyrody. Z obawy, że jakiś „gospodarz” weźmie ją i zaorze; z radości, że dotąd jest nie orana, nie koszona, nie deptana...
I nie ma żadnego znaczenia, że w plecaku mam zamaskowaną jako walizeczkę, złożoną na pół, czyli zneutralizowaną, platforemkę z grawitacyjnymi blok-filtrami z drobnej siateczki, a pomiędzy nimi, również składany, stojak z regulatorami pola i paskiem, którym przywiązuję się do stojaka. No, załóżmy, że wyskoczyłem z tym wynalazkiem jakieś pięćdziesiąt lat do przodu – jaka to różnica? Ludzie i tak posiądą tę i wiele innych tajemnic Materii, Przestrzeni, Grawitacji, Czasu. Ale żadna supercywilizacja na żadnej z planet Supergalaktyki nie odtworzy tej Polany z jej skomplikowanym, kruchym, tętniącym Życiem, z jej przytuliami, tawułami i piołunami, z jej pomarańczowo-pstrokatymi przeplatkami (Melitaea) i niespiesznymi kraśnikami (Zygaena) o trudnym do opisania odświętnym ubarwieniu na granatowym mieniącym się tle – wzór z pąsowoczerwonych plamek... Gdzie, w jakim zakątku Wszechświata, znajdzie się podobny do tego liliowobłękitny dzwoneczek, w którego półprzezroczystej tajemniczej głębi wykonują swój miłosny taniec dwie muszki-nasionnice Trypetidae, poruszając ażurowymi skrzydełkami w wytworne czarno-białe paski?
Na jakiej innej planecie prosto na wyciągniętą dłoń przyleci prawie oswojony motyl modraszek-lazurek, by liznąć swoim spiralnym ryjkiem jakiegoś posolonego gościńca – słoniny, kiełbaski, sera. Bardzo lubią jeść to co słone! A jeśli nie, to pochodzą po ręce, otwierając i zamykając swoje atłasowo-szare z turkusowym odcieniem skrzydełka, na spodniej stronie których jest najsubtelniejszy pod względem koloru ornament, złożony z okrągłych plamek-oczek?
...Nie tak dawno my, ludzie, zaczęliśmy latać – z początku na balonach, potem na samolotach. Dziś potężne rakiety unoszą już nas do innych ciał niebieskich... A jutro? A jutro polecimy do innych gwiazd prawie z prędkością światła, jednakże nawet sąsiednia galaktyka, mgławica Andromedy, będzie jeszcze nieosiągalna. Ale Ludzkość – pod warunkiem że zasłuży na miano Rozumnej – odkryje wiele zagadek Wszechświata i przekroczy również tę granicę. Wówczas staną się prawie w mgnieniu oka osiągalne dowolne światy położone w zakątkach Wszechświata oddalonych od Ziemi o tryliony lat świetlnych.
Wszystko to będzie, albowiem to wszystko jest sprawą Rozumu, Nauki i Techniki. I niczego więcej.
Tylko ta Polanka może się nie ostać, jeśli nie zdołam – a więcej nie ma na kim polegać – zachować jej dla bliskich i dalekich potomków z jej przeplatkami, kraśnikami i modraszkami, z jej złotymi żukami, nasionnicami, z jej dzwoneczkami, przytuliami i tawułami.
A zatem co jest dla Ludzkości cenniejsze w tym momencie – kącik owadów pod ochroną, czy też aparat-samoróbka tkwiący w plecaku, rozwijający pionowy ciąg nieco poniżej 100 kG i prędkość poziomą najwyżej 30–40 kilometrów na minutę? To do ciebie zwracam się, Czytelniku. Tylko dobrze się zastanów, zanim dasz rozumną i poważną odpowiedź.
Popatrzcie na te zdjęcia. Taka to niewyszukana rzecz w stanie roboczym i przygotowana do pracy. Giętka linka wewnątrz rączki kierownicy przekazuje ruch od lewej rękojeści na grawitacyjne żaluzje. Zsuwając i rozsuwając te „pokrywy skrzydeł” wykonuję wzlot lub lądowanie. Pewnego razu podczas szybkiego schodzenia w dół, w wariancie swobodnego spadania, lewa rękojeść... odpadła, i być może znalazłbym się „w lepszym świecie”, lecz ja nie tylko że się nie rozbiłem, ale nawet nie poczułem uderzenia, tylko zamroczenie – platforemka wyryła w ornym polu – dobrze że nie na drodze! – dosyć głęboką studnię, u góry pionową, a dalej skierowaną w stronę przeciwległą do Słońca. Z tej studni-dziwa nie bez trudu wywlokłem siebie i swój aparat, rzecz jasna poważnie uszkodzony. Jednak najwięcej kłopotów sprawiła „studnia” – nie miała obwałowania! Trzeba było wykazać się nie lada pomysłowością, aby pospiesznie ją zamaskować. Widziana z drogi mogłaby wywołać niemało domysłów, a może nawet naprowadzić na „winowajcę” jakichś nadgorliwych tropicieli...