I oto w całej okazałości pode mną Isilkulia, kraina mojej młodości, wcale nie taka jak na mapach i planach z napisami, umownymi oznaczeniami i całą resztą, lecz bezbrzeżna, żywa, usiana ciemnymi, osobliwymi wyspami zagajników, cieniami obłoków, jasnymi wyraźnymi plamami jezior, i ogromny dysk Ziemi z tym wszystkim, który, nie wiedzieć czemu, wydaje się coraz to bardziej wklęsły – przyczyny tej od dawna znanej mi iluzji wciąż nie odkryłem.
Wynalazca szykuje się do startu... ...i po wystarowaniu.
Wznoszę się coraz wyżej, rzadkie białe masywy kłębiastych obłoków odchodzą w dół i niebo już nie jest takie jak widziane z dołu, lecz ciemnobłękitne, prawie szafirowe. Widoczne między obłokami zagajniki i pola zaciągnęły się już oparem gęstniejącej błękitnej mgiełki i coraz trudniej je dojrzeć.
Ech, jaka szkoda, że nie mogę zabrać ze sobą mojego ukochanego wnuka Andriuszy. Ma cztery lata i platforma nośna bez trudu podniosłaby nas obu, ale różnie bywa...
...Oj, co ja takiego wyprawiam, przecież tam na dole, na Polanie, rzucałem cień, a więc mogą mnie zobaczyć ludzie, i to nie jednostki jak w tę pamiętną marcową noc, lecz tysiące. Przecież teraz jest środek dnia, dochodzi pierwsza, znowu „objawię się” w postaci dysku, kwadratu albo, co gorsza, we własnej osobie... Na dobitkę, jak na złość przede mną leci samolot, wygląda na transportowy, na razie niemal bezdźwięcznie mknie prawie na wprost mnie, szybko rosnąc w oczach – widzę już chłodny połysk duralu kadłuba, pulsację nienaturalnie czerwonej lampy...
Czym prędzej w dół!
Ostro hamuję, wchodzę w zakręt, Słońce świeci mi w kark. Na dole, z ukosa, na gigantycznej wypukłej ścianie oślepiająco białego kłębiastego obłoku powinien być mój cień, ale nie ma go, tylko wielobarwna gloria – jaskrawy tęczowy krąg znany wszystkim pilotom wyprzedził mnie i ześlizgnął się po obłoku w dół. Kamień spadł mi z serca... Odetchnąłem z ulgą – nie ma cienia, więc nikt nie widział ani mnie, ani „sobowtóra” w postaci trójkąta, kwadratu czy „banalnego” talerza...
W pewnym momencie przemknęła mi myśl (trzeba przyznać, że mimo rozpaczliwych niedogodności technicznych i fizycznych w locie „spadającym”, nie wiedzieć czemu, znacznie lepiej i szybciej pracuje wyobraźnia): przecież może wyjść na to, że spośród pięciu miliardów ludzi nie ja jeden zmajstrowałem podobny wynalazek i że od dawna są wytwarzane i testowane aparaty latające oparte na tej samej zasadzie, zarówno te wytworzone w fabrycznych biurach konstrukcyjnych, jak i podobne do mojej samoróbki. Jednak wszystkie ekranujące platformy mają jedną i tę samą własność – niekiedy stają się widzialne dla innych ludzi w bardzo różnej postaci. „Transformują się” także piloci, którzy raz są widziani jako „humanoidzi” w srebrzystych kombinezonach, a raz jako zieloni osobnicy drobnego wzrostu, a innym razem jako płaskie jakby wycięte z kartonu postacie (Woroneż, 1989) albo jeszcze inaczej. Otóż, może się okazać, że to nie są żadni przybyli z obcych planet ufonauci, lecz „tymczasowo optycznie zdeformowani” dla postronnych obserwatorów całkowicie ziemscy piloci i konstruktorzy takich platforemek...
Rady dla tych, którzy badając owady natkną się na to samo zjawisko i zaczną budować i testować „grawitoplan” (jestem przekonany, że pomijając owady nie uda się zrealizować tego wynalazku): latać tylko w letnie pogodne dni, unikać pracy w czasie burzy i deszczu, nie wznosić się zbyt wysoko i daleko, z punktu lądowania nie zabierać ze sobą ani źdźbełka trawy, wszystkie podzespoły muszą być maksymalnie wytrzymałe, podczas eksperymentów i pracy unikać bliskości jakichkolwiek linii przesyłowych wysokiego napięcia, osiedli (zwłaszcza miast), środków transportu i skupisk ludzi. Najlepsza do tego celu jest odległa polana, położona jak najdalej od ludzkich siedzib, inaczej w promieniu kilkudziesięciu metrów może dojść, co często się zdarza, do tego, co nazwano poltergeistem – „nie wyjaśnionych” przemieszczeń przedmiotów domowego użytku, włączenia lub wyłączenia sprzętu elektrotechnicznego i elektronicznego, a nawet wzniecenia pożaru. Nie potrafię tego wytłumaczyć, lecz wygląda na to, że to wszystko jest skutkiem zmiany biegu czasu – rzeczy nadzwyczaj subtelnej i zdradliwej.
Ani jeden detal, cząsteczka, nawet najdrobniejsza, nie może być rzucona lub upuszczona podczas lotu lub na miejscu lądowania. Przypomnijmy „Dalniegorski fenomen” z 29 stycznia 1986 roku, prawdopodobnie tragiczny dla eksperymentatorów, kiedy to cały aparat został rozerwany i rozrzucony na ogromnym terenie, a z mikroporowatych filtrów grawitacyjnych pozostały jedynie szczątki „siateczek” nie poddające się, jak nietrudno się domyślić, rozumnej analizie chemicznej.
Już wcześniej wspomniałem, że owady zabrane „tam” i sprowadzone „tutaj” w probówkach znikały, a w probówce, jeżeli ocalała, tworzył się otwór?
Okazało się, że te otworki są bardzo podobne do dziurek w szybach, które niespodziewanie, ni z tego, ni z owego, powstają w pomieszczeniach mieszkalnych i służbowych, czasami „serią” składającą się z szeregu otworów w oknach kilku pokoi i pięter. Z zewnątrz dziurka ma średnicę 3–5 milimetrów i wewnątrz budynku rozszerza się w stożek, który w zależności od grubości szkła ma na „wyjściu” 6–15 milimetrów. Niektóre dziurki mają stopione obrzeża lub są zabarwione na brązowo – dokładnie tak samo, jak było to w przypadku transportu mojego gąsienicznika w probówce. Wygląda na to, że ten rodzaj poltergeista – dziurki w szybach – wywołany jest nie przez krótkotrwałe niewidzialne mikroplazmoidy typu miniaturowych piorunów kulistych, jak wcześniej zakładałem, a właśnie przez cząsteczki i drobinki upuszczone przez nieostrożność podczas eksperymentów lub lotów aparatów podobnych do mojego. Dokumentują to zdjęcia dziurek w szybach przedstawione poniżej, które wykonano w centrum naukowym miasteczka WASCHNIŁ pod Nowosybirskiem. Mogę je pokazać każdemu chętnemu. Pojawiły się w latach 1975–1990, lecz żadna z nich nie ma związku z moimi doświadczeniami oraz lotami, z wyjątkiem ostatniej.
„Nie znajdujące wyjaśnienia” otwory w szybach naszego miasteczka akademickiego. Będę wdzięczy Czytelnikom za dokładne informacje o podobnych anomaliach.