Po trzecie: andezyt, z którego wykonano większość bloków, posiada pęcherzyki gazu. Ponieważ lawa kiedyś płynęła z wulkanu, pęcherzyki te mają kształt wydłużony: soczewek czy wrzecion o długości od paru milimetrów do paru centymetrów. I tu istotny szczegół: pęcherzyki te w danym bloku układają się równolegle, a na krawędziach cięć są przecięte. Świadczy to, że cała masa widocznej skały przemieszczała się w tym samym kierunku gdy stygła. W przypadku odlewu byłoby zupełnie inaczej – pęcherzyki układałyby się z grubsza promieniście, względnie chaotycznie, jeśli lawa nie byłaby nalewana w jednym punkcie. Miałyby też kształt bardziej kulisty – zasada jest tu taka sama jak w przypadku ciasta. Dodatkowo powinny być widoczne struktury przypominające pierścienie, od fałd lawy nalewającej się na dolną powierzchnię formy (też jak w przypadku ciasta). Żadnej z tych charakterystycznych, „demaskujących” cech nie udało mi się zaobserwować, nigdzie, zresztą archeologowie prowadzili analogiczne badania i też taką możliwość wykluczyli.

 

 

Obrobione kamienne bloki w Puma Punku. (Źródło: Dmitry Burlakov, www.123rf.com)

 

 

Trzeba przy tym wziąć pod uwagę jeszcze jedną okoliczność – precyzyjne detale, takie jak idealne krawędzie na wklęsłych czy wypukłych stykach dwóch czy trzech powierzchni, wymagałyby odlewania ciśnieniowego i w temperaturze o wiele wyższej niż 1000 ºC. Lawa, nawet bardzo gorąca, jest bowiem o wiele mniej płynna od metalu (fachowo nazywa się to większą kohezją). Lawa po prostu nie przywrze do tych „subtelnych” załamań, bez trudu dałoby się znaleźć miejsca z wadami odlewu – a tego też nie udało mi się zaobserwować. Można więc wykluczyć tę metodę. Obecnie w ogóle się tego nie stosuje do wykonywania bloków tego rodzaju, bo po prostu nie da się tego tak zrobić. Co do drugiej możliwości, że jest to coś podobnego do betonu, to też nie wydaje się prawdopodobne. Kamieniołom, z którego surowiec pozyskiwano, jest znany i jest to po prostu ta sama skała, co w kamieniołomie.

Patrząc na niektóre „okazy” można odnieść wrażenie, że dzisiejszy konstruktor nawet samego ich zaprojektowania nie wyobrażałby sobie bez użycia komputera. Jeszcze jedno: na pierwszy rzut oka skomplikowane kształty sugerują, że profile wklęsłe miały pasować do wypukłych w ten sposób, że dzięki temu bloki można by łączyć. Tego też nie udało się potwierdzić. Däniken w jednej ze swych książek zamieścił grafikę komputerową ukazującą mur zbudowany z bloków „typu litery H”. W istocie bloki po prostu postawione są jeden na drugim, nie ma tam dopasowywania poszczególnych profili, nie pasują one do siebie. To dotyczy egzemplarzy charakteryzujących się niezwykłą precyzją, duże płyty kamienne były jednak łączone, choć zupełnie inaczej. W ich przypadku chodziło o coś nieco innego – o stworzenie połączeń tzw. podatnych (częściowo elastycznych), mających chronić budowle, a głównie ich fundamenty, przed skutkami trzęsień ziemi. Andy są przecież młodymi górami, które wciąż się wypiętrzają. W tym celu w płytach mających przylegać do siebie wykonywano wyżłobienia, które następnie wypełniano płynną miedzią. Z tym też wiąże się pewna ciekawostka, choć raczej należałoby mówić o kolejnej istotnej informacji.

Niektóre z tych wyżłobień wyglądają jakby były wiercone jakąś rurą (np. są wyżłobienia w formie pierścieni, których połówki znajdują się na sąsiadujących płytach), jednak nie wszystkie… Są też inne, przypominające przekrojone wzdłuż grzyby, ale też uderzające symetrią. Nie przychodzi mi do głowy jakaś sensowna, to znaczy ekonomiczna metoda wykonywania takich dziwnych wyżłobień (o długości dziesięciu – kilkunastu centymetrów). Problem bowiem w tym, że w większości przypadków wykonano je tak dokładnie – idealnie symetrycznie, z zachowaniem powierzchni niemal wypolerowanych – że obserwator odnosi wrażenie, iż robili oni z tymi kamieniami dosłownie, co chcieli, bez wysiłku. Przecież dla wytrzymałości konstrukcji nie miało żadnego znaczenia czy wyżłobienie pod taką klamrę będzie miało precyzję 0,2 mm czy np. 2 mm! Trudno nie ulec wrażeniu, że nie sprawiało im żadnej różnicy czy precyzja ma być umiarkowana czy duża. Przypominają się słowa Białego Niedźwiedzia, przedstawiciela Indian Hopi, że dla nich to nie było nic szczególnego… To samo sugeruje ogromna ilość otworów o średnicy np. 62 mm. Wiercili te otwory w najbardziej „banalnych” płytach, zresztą czasami otwór wchodzi z jednej strony bloku, a wychodzi zupełnie z innej. Też odniosłem wrażenie, że w ogóle nie zwracali uwagi na to, przez co my drapiemy się w głowę.

Oględziny niektórych bloków zdradzają stosowanie jeszcze innej technologii. W niektórych miejscach można zaobserwować wyfrezowane (?) drobne rowki o profilu półokrągłym oraz grupy (na ogół rzędy) bardzo precyzyjnie wykonanych i bardzo małych otworów. Wszystkie mają taką samą średnicę, co też wyraźnie świadczy o tym, że nie były one wydłubywane jakimś miedzianym rylcem, lecz wiercone standardowymi wiertłami. Przypominam w tym miejscu: według archeologów ludzie ci nie znali ani koła, ani żelaza, ani w ogóle narzędzi mechanicznych w naszym rozumieniu tego słowa! Stwierdzenie to zawiera pewien paradoks, bo przecież archeologowie mają dosyć mętne pojęcie o tym, kim byli np. przedstawiciele tajemniczego ludu Pukina, a wiadomo już, że to on stał za tym przedsięwzięciem. Nie znają ani ich pochodzenia, ani języka (zresztą traktowanego jako język… tajny, dla Indian niezrozumiały), to skąd mogą wiedzieć jakich narzędzi nie mieli? Przypomina to trochę średniowieczne wywody teologiczne.

Wiele bloków naznaczonych jest zębem czasu, jednak pomimo tego można dostrzec, że precyzja wykonania tych otworków jest tak duża, że wyklucza zastosowanie obróbki ręcznej. Czasami można zauważyć, że wiertacz nie trafił dokładnie w wyznaczoną linię i otwór jest o milimetr przesunięty w bok, jednak pomimo tego wszystkie otwory zachowują precyzję w granicach 0,1 mm, a ich ścianki są cylindryczne, a nie stożkowe czy nieregularne, jak byłoby w przypadku „wydłubywania”. Odpowiada to opisowi otworów wykonywanych przy użyciu wiertarki na statywie, z wiertłem przesuwającym się wzdłuż prowadnicy. Nie będziemy więc angażować się w debatę typu teologicznego. Nie ma żadnego czytelnego argumentu, który mógłby obalić tezę, że jest to dziełem cywilizacji technicznej (odżegnując się od dysputy typu teologicznego unikamy naukowego oskarżenia o herezję…). To też zresztą tylko część prawdy, pełny obraz uzyskamy dopiero, gdy umieścimy te refleksje w opisanym w mojej książce kontekście globalnym.

Script logo
Do góry