Rozważania na temat kali jugi
Artykuł po raz pierwszy w języku polskim ukazał się w dwumiesięczniku Nexus w numerze 50 (6/2006)
Tytuł oryginalny: „Consider the Kali Juga”
Anthony West
Copyright © 2006
Akademiccy naukowcy czują odrazę do tajemnicy tak jak natura nie znosi próżni, przy czym w naturze nie ma próżni, podczas gdy w świecie akademickiej nauki istnieje wiele tajemnic. W żadnej innej dziedzinie nauki lub badań nie ma ich więcej (bądź nie są one tak rażące) niż w egiptologii i jednocześnie nie ma drugiej takiej gałęzi nauki, w której z takim uporem zaprzeczano by istnieniu tajemnic.
Proszę wziąć dowolną książkę napisaną przez kwalifikowanego egiptologa. Nie znajdziecie w niej niczego poza zgodą – we wszystkich tematach, z wyjątkiem tych najważniejszych. W swojej wyjątkowo błędnie zatytułowanej książce The Complete Pyramids (Wszystko o piramidach) egiptolog Mark Lehner nie raczył wspomnieć ani słowem o otaczających te niezwykłe budowle od dwustu lat kontrowersjach. Wszystko zostało już wyjaśnione przez ekspertów. Piramidy zostały zbudowane jako grobowce przez potężnych, ale naiwnych, faraonów, którzy próbowali w ten infantylny sposób zapewnić sobie nieśmiertelność.
Nie ma dla nich zupełnie znaczenia, że brak jakichkolwiek danych, iż piramidy w Gizie i Dahszur były kiedykolwiek wykorzystywane jako grobowce, i że istnieją bardzo poważne dane wskazujące, iż wcale tak nie było. Według nich te ogromne kamienne bloki były wciągane po rampach przez zespoły robotników i delikatnie układane z zadziwiającą dokładnością. Całkowicie pomija się to, że współcześni nam inżynierowie, kamieniarze i murarze – ludzie doświadczeni w przenoszeniu dużych kamiennych bloków – konsekwentnie utrzymują, że tego nie da się zrobić w ten sposób, z kolei badający dokładność montażu producenci przyrządów i mechanicy nie mogą pojąć, jak tego dokonano przy użyciu ręcznych narzędzi. Znane matematyczne własności Wielkiej Piramidy są przypadkowe etc., etc.
Wątpliwości marszczą spokojną taflę jeziora o nazwie Konsensus, tego bezdennego zbiornika, do którego (nie)wierni Kościoła Postępu udają się po pociechę i namaszczenie oraz złożenie przysięgi bezwzględnego posłuszeństwa Wielkiemu Bogu Status Quo. (Ten akt rytualnego intelektualnego poddaństwa w osobliwej terminologii właściwej ich Kościołowi określany jest jako „krytyczne myślenie”, a czasami nawet jako „rozsądek”).
Tym niemniej mimo prawie totalnej kontroli systemów kształcenia na całym świecie (zwłaszcza na Zachodzie) przez Kościół Postępu, herezja wciąż się pleni. Ogromna większość społeczeństwa po prostu odmawia uznania nieomylności „ekspertów” i czerpie radość z ich konsternacji, kiedy niepożądane fakty czynią wyłom w ich ufortyfikowanych wieżach z kości słoniowej.
Kler Kościoła Postępu wścieka się z powodu „ignorancji i zabobonów” i stara się wymóc uchwalenie prawa zabraniającego tego, czego nie aprobuje (na przykład astrologii, homeopatii). Zorganizowani demaskatorzy naciskają na media, aby ukazywały społeczeństwu tylko to, co posiada imprimatur Kościoła. Nadaremnie. Podczas gdy prasa głównego nurtu pozostaje stosunkowo posłuszna dyrektywom Kościoła Postępu, telewizja i Hollywood są już mniej potulne. Interesują ich dolary a nie dogmaty i w swojej zbiorowej amoralności nie wahają się przed prezentowaniem heretyckich materiałów. Nie obchodzi ich nawet, czy prezentowane materiały są dobre lub prawdziwe. Krótko mówiąc, dopóki będzie to przynosiło dolary i zwiększało oglądalność, akademickie dezaprobaty będą lekceważone. Intelektualnej inkwizycji organizowanej przez ten Kościół brak jedynie efektywnej siły perswazji Kościoła, który go poprzedzał, albowiem poddawanie heretyków fizycznym torturom nie już politycznie poprawne. Kościoły nie są już tym, czym były kiedyś, a tortury stały się nielegalne.
Morał, jaki z tego płynie, brzmi: Ludzie nie są tak głupi, jak sądzą aroganccy akademicy. Są jednak niewybredni, przez co często akceptowane są bardzo spekulatywne prace, niekiedy autorstwa pomyleńców. Nierzadko z większą gotowością niż prace oparte na rygorystycznej wiedzy. Erich von Daniken jest znacznie popularniejszy od R.A. Schwallera de Lubicza (czego przypuszczalnie nie da się uniknąć, chyba że w jakimś idealnym świecie w jego złotym wieku). Biorąc pod uwagę cele Hollywood i telewizji, najbardziej liczą się kreujące oglądalność i dolara tajemnice/herezje/alternatywy, które wypełniają ekrany i czas antenowy.
Jeśli chodzi o Egipt, heretycy najwięcej uwagi ogniskują na piramidach w Gizie i Sfinksie, co jest zrozumiałe, jako że odpowiedzi ekspertów na dosłownie każde pytanie dotyczące tych budowli są tak wyraziście nieadekwatne, że płomieniom kontrowersji nigdy nie brakuje paliwa. Jednak płaskowyż Gizy nie ma monopolu na egipskie tajemnice, a niektóre z nich, wciąż nienależycie rozpoznane, mają poważny wpływ nie tylko na lepsze zrozumienie świata starożytnych, ale i na rozumienie ogromnego i powolnego procesu historycznych przemian i naszego obecnego w nim miejsca.
Jedna z tych tajemnic to początki, ustanowienie i oszałamiający wzrost dynastycznego Egiptu (około 3200 lat p.n.e.). W ciągu zaledwie kilku wieków przeobraził się on z neolitycznej formacji w złożone, całkowicie ukształtowane spektrum dyscyplin. W okresie niewiele dłuższym od mrugnięcia historycznego oka Egipt jakimś cudem wykształcił złożony system hieroglifów, zaawansowaną technikę, kosmologię, astronomię, matematykę i medycynę oraz osiągnął pełne mistrzostwo w dziedzinie architektonicznych budowli i form artystycznych.
Egiptolodzy uznają to czasami za coś umiarkowanie nadzwyczajnego, utrzymując przy tym, że chociaż może wyglądać inaczej, Egipt był „w rzeczywistości” nadal „prymitywnym” społeczeństwem pozbawionym „prawdziwej” nauki i „prawdziwej” filozofii (a więc i „prawdziwej” cywilizacji), z czym nie zgadza się wielu naukowców. Świat musiał według nich czekać na Grecję, która dała początek „prawdziwej” cywilizacji. Stąd też, bez względu na swoją niezwykłość, rozkwit Egiptu nie jest dla nich żadną tajemnicą i zawiera w sobie niewiele zagadek. Mimo iż jest to szalbierstwo dużego kalibru, nie będę się nim zajmował w tym artykule.
Skoro Egipt osiągnął tak wysoki poziom i to tak wcześnie, to czemu należy w takim razie przypisać jego długi upadek? Egiptolodzy nie mają żadnego problemu z odpowiedzią na to pytanie, jednak ich konwencjonalne wyjaśnienie, kiedy zacznie się poddawać je w wątpliwość, okazuje się nielogiczne i niezadowalające.
Jeśli przedstawimy historię Egiptu w postaci wykresu, to okaże się, że nie uzyskamy długiej ciągłej linii stałego stopniowego upadku (od glorii okresu piramid po ptolomejską moralną i artystyczną dekadencję i w ostatecznej konsekwencji unicestwienie go jako zwartej jednostki pod rządami Rzymu). Wykres ukazuje raczej szereg fal o dolinach mniej więcej tej samej szerokości i szczytach, z których każdy kolejny jest niższy od poprzedniego – przypomina fale na plaży po sztormie (lub wykres drgań tłumionych – przyp. tłum.). Jego najwyższy punkt znajduje na początku wykresu – to tak, jakby w technice samochodowej zacząć od pojazdu konnego, po kilku latach osiągnąć poziom Ferrari z roku 2005, a następnie powoli cofnąć się do modelu T Forda).
Upadek przypisuje się całej kombinacji czynników – na przykład lata głodu i brak wylewów Nilu mogły doprowadzić do upadku Starego Królestwa około 2300 roku p.n.e. (interesująca alternatywna teoria głosi, że przyczyną było uderzenie asteroidy lub komety – pewien rodzaj potężnego, ale lokalnego wydarzenia, które zniszczyło nie tylko Egipt, ale wraz z nim znaczną część Środkowego Wschodu). Potem początkowa wojskowa przewaga Egiptu stanęła przed wyzwaniem i została złamana przez bardziej wojownicze (czytaj „postępowe i zaawansowane”) cywilizacje Anatolii (obecna Turcja), następnie Mezopotamii na wschodzie, a później Grecji na północy. Jednocześnie egipskie scentralizowane polityczne, artystyczne, moralne i religijne władze erodowały od wewnątrz. Jedna z komplementarnych (i atrakcyjnych) teorii głosi, że poważną rolę odegrało tu wykorzystywanie i uzależnienie od czarnej magii. Nie ma żadnych wątpliwości, że magia pleniła się w Egipcie (i de facto wciąż się tam pleni).
Cywilizacje powstają i upadają – tak było z rzymską, Świętego Imperium Rzymskiego (równie świętą jak to, że książka Lehnera jest wyczerpującym kompendium wiedzy o piramidach), mongolską, mogołów, holenderską, francuską, brytyjską – wszystkie one powstały w wyniku podbojów, przez moment dominowały (w kategoriach staroegipskich), po czym zaczęły słabnąć i ostatecznie upadły. Gdzież więc ta rzekoma tajemniczość?
Otóż, tkwi ona w błędnym rozumowaniu dotyczącym standardowej akademickiej oceny egipskiego zaawansowania, które jest rozmyślną praktyką stosowaną w akademickich malwersacjach. Dopóki Egipt jest postrzegany jako rodzaj wspaniałej (ale prymitywnej) suchej zaprawy przed Grecją, prowadzącej ostatecznie (poprzez dyskretne, ale rozpoznawalne, etapy) do naszego obecnego stanu technicznej doskonałości, nie ma ani problemu, ani tajemnicy. Kiedy jednak skonfrontujemy ten pogląd z rzeczywistością, z miejsca pojawiają się problemy, a wraz z nimi tajemnica.