W Great Falls panował właśnie środek zimy. Na ziemi leżała gruba warstwa śniegu, a na krystalicznie czystym niebie migotały gwiazdy. Tej nocy temperatura na zewnątrz spadła poniżej 20 stopni (-29°C).

Kiedy zbliżaliśmy się do samolotu, w jego otwartych drzwiach zaczęła majaczyć postać potężnie zbudowanego Rosjanina. Stał oparty plecami o jedną stronę ościeża z nogą i ręką opartą o drugą. Wspiąłem się do góry, podczas gdy on próbował mnie przed tym powstrzymać wypinając swój brzuch. Odepchnąłem go i prześlizgnąwszy się pod jego ręką, wszedłem do środka samolotu.

Kabina oświetlona była jedną żarówką umieszczoną na suficie. Wewnątrz znajdowała się duża ilość czarnych walizek przewiązanych sznurkiem i opieczętowanych czerwonym lakiem. Opierając się łokciem o górną powierzchnię ich stosu stał drugi Rosjanin, chudszy od pierwszego, który na mój widok wyprostował się. Obaj mieli około czterdziestki i pod skórzanymi kurtkami nosili typowe dla rosyjskich cywili niebieskie ubranie. Spod kurtek wystawały kolby pistoletów tkwiących w noszonych pod ręką kaburach.

Nie trudno było zgadnąć, że mieliśmy tu do czynienia z nową dostawą walizek. W pierwszym odruchu pomyślałem: „Następna dostawa tych cholernych walizek!” Potem przyszło mi do głowy, że był to najlepszy moment, aby je otworzyć i zobaczyć, co w nich jest. Po znakach, jakie im dałem, zrozumieli, co chcę zrobić.

Nagle zaczęli się zachowywać, jakby postradali zmysły. Zaczęli tańczyć. Skoczyli na mnie z rękoma i łamanym angielskim wykrzykiwali bez przerwy jedno słowo: „Dyplomatki!” Odsunąłem ich od siebie i sięgnąłem do kieszeni po metalowy futerał z brzytwą, którą nosiłem zamiast noża.

Wyczuwając mój zamiar, chudszy z kurierów rzucił się nagle twarzą w kierunku walizek i rozłożył się na nich całym ciałem, najszerzej jak mógł. Udało mi się wyciągnąć spod niego jedną z nich. Aż podskoczył do góry, kiedy zorientował się, że chcę przeciąć opasujący ją sznurek. W tym momencie ich wygłupy i krzyk wzmogły się jeszcze bardziej.

Kiedy otwierałem trzecią walizkę, moją głowę przeszyła nagła myśl, która sprawiła, że moje czoło zrosiło się potem. Rosjanie zachowywali się jak wariaci, byli wściekli i gotowi do walki. Jeden z nich znajdował się przede mną, a drugi za mną. Zastanawiałem się, czy ten, który stał za mną, nie strzeli do mnie w desperacji. Nie byłoby przy tym żadnego Amerykanina jako świadka i moja śmierć mogłaby zostać potraktowana jako „nieszczęśliwy wypadek”.

Wezwałem do siebie naszego żołnierza, który 30 stóp (9 m) dalej patrolował okolicę. Kiedy szedł, słychać było, jak śnieg skrzypi pod jego butami. Wychyliwszy się z samolotu, zapytałem go, czy ma jakieś doświadczenie w walce. Odparł twierdząco. Walczył na Południowym Pacyfiku. Przysunąłem się bliżej do niego i powiedziałem:

— Zamierzam otworzyć większą ilość tych walizek. Chcę, abyście mieli oko na tych dwóch Rosjan. Obaj są uzbrojeni. W zasadzie nie spodziewam się żadnych kłopotów, ale jeśli któryś z nich wymierzy we mnie broń, chcę, aby to któryś nich pierwszy wyciągnął broń. Rozumiecie mnie?

Po chwili zastanowienia żołnierz spojrzał mi prosto w oczy i zapytał:

— Czy to rozkaz?

— Tak, to rozkaz — odrzekłem.

Przeładował karabin, aby być w razie czego gotowym do strzału. Był wystarczająco wysoki, aby widzieć wnętrze samolotu. Mając teraz obok siebie uzbrojonego żołnierza czułem się o wiele pewniej.

Jeden z Rosjan wyskoczył z samolotu i szybko pobiegł w kierunku hangaru, aby zadzwonić. Drugi z nich, który był niemal bliski płaczu, zaczął zawiązywać z powrotem sznurki, które wcześniej porozcinałem. Z doprowadzeniem walizek do porządku był pewien kłopot. Otóż Rosjanie wybrali najtańszy model walizki, jaki był dostępny. Nie miały one żadnych zamków, a jedynie parę klamer. Wszystkie były zaadresowane na ten sam adres: „Do dyrektora, Instytut Techniki i Informacji Ekonomicznej, Czkałowskaja 47, Moskwa 120, ZSRR”.

Postanowiłem sprawdzić, co w nich jest. Zajrzałem do co trzeciej z nich. Z około pięćdziesięciu sprawdziłem osiemnaście. Przejrzałem je dokładnie, ponieważ szukałem zaginionej morfiny (w rzeczy samej nie znalazłem ani jednej ampułki). Wewnątrz kabiny światło było tak słabe, że bez latarki nie było możliwości odczytania tekstu. Musiałem zdjąć z rąk rękawice. Od zimna drętwiały mi palce. Wykorzystując za podkładkę kolano, pospiesznie robiłem ołówkiem notatki na dwóch długich kopertach, które przypadkowo znalazłem w kieszeni...

Pierwsza rzecz, jaką wygrzebałem, wywołała u mnie niesmak. Była to opasła księga na temat przewozu czworonożnych zwierząt. Czy to możliwe, aby dla przewozu takiej makulatury amerykańscy piloci ryzykowali życie? Jednak na końcu tego dzieła znajdowały się tablice i mapy przedstawiające prawie wszystkie połączenia kolejowe istniejące w Stanach Zjednoczonych.

Razem z tą księgą zapakowane były mapy drogowe, jakie można kupić na każdej stacji benzynowej. Co ciekawe, wszystkie one były mocno poznaczone. Wszystkie razem stanowiły szczegółową mapę Stanów Zjednoczonych z naniesionymi na niej nazwami miejsc, w których istniały zakłady przemysłowe. Na przykład przy Pittsburghu naniesione były nazwy takich zakładów, jak „Westinghouse” i „Blaw-Knox”.

Następna walizka wypełniona była materiałami zgromadzonymi przez oficjalnie działającą w Stanach Zjednoczonych Radziecką Agencję Telegraficzną „TASS”. Trzecia walizka była przeznaczona dla należącej do rządu radzieckiego Amtorg Trading Corporation z Nowego Jorku. Kolejna walizka zawierała zbiór map Komisji ds. Kanału Panamskiego z naniesionymi na nich punktami strategicznymi położonymi w Strefie Kanału oraz podanymi odległościami do portów i wysp usytuowanych w promieniu tysiąca mil (1852 km) od kanału.

Inna walizka wypełniona była dokumentami, które dotyczyły poligonu Aberdeen Proving Ground, jednego z „kluczowych” miejsc w czasie wojny. Sądząc po tym, co zawierały otwarte przeze mnie walizki, pozostałe mogły zawierać materiały dotyczące sprzętu, rafinerii, hut, kopalń, cementowni etc. Przypuszczam, że inne dokumenty były przewożone przez wywiad także statkami. Były tam setki różnego rodzaju katalogów handlowych i pism naukowych... a także dokumenty na temat Meksyku, Argentyny i Kuby.

W przeszukanych walizkach znajdowały się dokumenty, które sądząc po ich treści pochodziły prawdopodobnie z Departamentu Rolnictwa, Handlu oraz Stanu. Marginesy wszystkich ich były obcięte do samego tekstu. Przypuszczam, że zrobiono to w celu zmniejszenia ich wagi lub usunięcia pieczęci w rodzaju „Tajne”, „Poufne” lub „Ograniczony dostęp”, w przeciwnym bowiem razie dokumenty te nigdy nie mogłyby opuścić Stanów Zjednoczonych...

Później zauważyłem napis: „Od Hissa”. Nigdy wcześniej nie słyszałem o Algerze Hissie i otworzyłem tę teczkę, ponieważ leżała jako druga na stosie. Okazało się, że zawiera setki zdjęć czegoś, co wyglądało na wojskowe raporty...

Walizka, którą otworzyłem w środku mojego przeszukania, zawierała plany inżynieryjne oraz prace naukowe, które najeżone były różnymi wzorami, obliczeniami i specjalistycznym żargonem. Właśnie miałem ją zamykać, kiedy mój wzrok padł na dokument, którego nigdy wcześniej nie widziałem.

Widniejący na nim nagłówek brzmiał: „Biały Dom, Waszyngton”. Jako właściciela osiemdziesięcioakrowej (32,4 ha) działki położonej na wybrzeżu stanu Waszyngton, zaintrygowało mnie ominięcie liter „D.C.”3 Przestudiowałem ten dokument z wielką uwagą. Składał się on z dwóch kartek papieru. Był zaadresowany do „Mikojana”, którego nazwisko było dla mnie w tym czasie czymś zupełnie nowym. (Kiedy zapytałem pułkownika Kotikowa, kim jest Mikojan, dowiedziałem się, że był on w tym czasie po Stalinie i Komisarzu ds. Zagranicznych Mołotowie człowiekiem numer trzy w Związku Radzieckim. Był Komisarzem ds. Handlu oraz szefem rosyjskiej strony w programie Lend-Lease).

Po zwrocie „Drogi Panie Ministrze” następowało kilka zdań grzecznościowych. Najbardziej zaintrygował mnie jednak jedenastowyrazowy ustęp na górze drugiej strony dokumentu i to do tego stopnia, że postanowiłem zapisać go na kopercie. Brzmiał on mniej więcej następująco: „...miałem nie lada trudności z wydobyciem tego od Grovesa”.

Dwa ostatnie słowa nie odnoszą się, jak sądzę, bezpośrednio do generała-majora Leslie R. Grovesa, ale do „organizacji Grovesa”. Generał-major Groves, dowódca Obszaru Inżynieryjnego Manhattan, późniejszego Projektu Manhattan, należał do bardzo nielicznej grupy hierarchów w Waszyngtonie, którzy żywili otwartą niechęć i podejrzliwość wobec Rosji...

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po znalezieniu tego pisma, było odszukanie podpisu. Zanotowałem go na swojej kopercie jako „H.H.” Być może nie była to dosłowna transkrypcja, niemniej zrobiłem to najdokładniej, jak potrafiłem. Z miejsca pomyślałem, że chodziło tu o Harry’ego Hopkinsa. Zarówno w Great Falls, jak i innych miejscach zawsze w odniesieniu do niego używano tych dwóch liter z pominięciem środkowego inicjału.

Pamiętam, jak musiałem wyciągać to pismo z metalowego spinacza łączącego z nim dwa załączniki, które były zapewne tym, co tak trudno było wydobyć od Grovesa. Jednym z nich była gruba mapa. Rozłożona z trudnością mieściła się między rozpostartymi na całą szerokość rękoma. Widniejąca na niej legenda mówiła: „Oak Ridge, Obszar Inżynieryjny Manhattan”.

Drugim załącznikiem była kopia raportu z nagłówkiem „Oak Ridge” składająca się z dwóch lub trzech stron. Nie zauważyłem na niej żadnego podpisu. Na samej górze pierwszej strony widniał odciśnięty czerwoną pieczątką lub wystukany na maszynie napis „Harry Hopkins” oraz tytuł „Specjalny Koordynator Pomocniczy” lub „Administrator”. Doszedłem do wniosku, że ta kopia była przeznaczona dla Hopkinsa. W raporcie tym natknąłem się na szereg bardzo obco brzmiących dla mnie wyrazów, których znaczenie chciałem wyjaśnić. Były wśród nich takie słowa, jak „cyklotron”, „proton” i „deuter” oraz zwroty w rodzaju: „energia produkowana w wyniku fuzji” i „ściany grubości pięciu stóp [1,5 m] wykonane z ołowiu i wody w celu kontroli swobodnych neutronów”.

Przypuszczam, że nie więcej niż 200 ludzi w całym kraju wiedziało w tamtym czasie, co znaczyły te słowa i zwroty. Papier, na którym je zanotowałem, przesłałem później do ekspertyzy do Urzędu ds. Normalizacji w celu ustalenia jego wieku.

Właśnie wtedy po raz pierwszy spotkałem się ze słowem „uran”. Dokładnie słowo to brzmiało „uran 92”. Później przeczytałem w jednej z książek, że 92 oznacza liczbę, pod którą ten pierwiastek umieszczony jest w tablicy Mendelejewa.

W czasie tych wydarzeń, podobnie jak wiele innych osób, nie miałem pojęcia, czym jest Oak Ridge, Okręg Manhattan i kim jest jego szef, generał Groves. Całe to przedsięwzięcie określane było jako „najlepiej chroniona tajemnica w historii”. Projekt ten był tak tajny, że wtajemniczonym weń oficerom zakazano rozmawiać na jego temat w czasie prywatnych rozmów telefonicznych na terenie Pentagonu. Generał Groves twierdził, że bez jego osobistej zgody jego biuro nie ma prawa wysłać jakichkolwiek dokumentów do Białego Domu, nawet na osobiste żądanie prezydenta Stanów Zjednoczonych...

 

Przełożył Adrian Anszczak

 

Przypisy:

1. John R. Deane, The Strange Alliance (Dziwne Przymierze), Viking, 1947, str. 78.

2. Chodzi o skalę temperatur Fahrenheita. –20–70°F odpowiada –29–57°C. – Przyp. red.

3. Skrót D.C. pochodzi od słów District Columbia (Dystrykt Kolumbia) i oznacza obszar, na którego terenie położona jest stolica Stanów Zjednoczonych Waszyngton. Te litery dodaje się zawsze, gdy chodzi o stolicę USA.

 

Script logo
Do góry