Przypuszczam, że nie uzyskałbym takiego efektu, nawet gdybym do niego strzelił. Stwór odskoczył, prawie upadając. Po chwili odzyskał równowagę i chwiejnym krokiem, jak pijany insekt, wyszedł z pomieszczenia. Nie wiem, czy to mój mocz tak na niego podziałał, ale tak właśnie się to odbyło.
Po pewnym czasie odeszły pozostałe stwory, zostawiając mnie z odczuciem tępego bólu w nozdrzach, z zakrwawionym udem i stołem pochlapanym moczem. Pozostał jedynie stwór stojący przy mojej głowie. Stał tam dalej, dotykając prawą ręką mojego lewego barku w pewien kobiecy sposób. Stał tam i patrzył na mnie. Jego twarz nie wyrażała niczego. Nigdy nie zauważyłem, aby któryś z tych stworów wydawał jakikolwiek dźwięk. Odniosłem wrażenie, że są one nieme.
Następnie, ni stąd, ni zowąd, pojawiły się dwa następne stwory, z których jeden był cały z metalu. Wciąż widuję go w najgorszych koszmarach. Był tak wysoki i wielki, że przestrzeń, w której się znajdowaliśmy, była dla niego za mała. Szedł do przodu lekko zgarbiony i z pewnością nie było to żywe stworzenie. To był metalowy twór, jakiś robot. Podszedł i stanął u moich stóp, zgiął niezgrabnie korpus i spojrzał na mnie. Nie miał ust. Miał dwoje jasnych oczu, które zmieniały chyba kolor i zdawały się poruszać, terkocząc jak jakieś elektryczne urządzenie.
Potem za tym wielkim zgiętym stworem przyszedł inny, który bardzo mnie zaskoczył. Wyglądał, proszę pana, jakby był bardzo, bardzo, bardzo spuchnięty. Miał różową skórę. Miał jasne, bardzo ludzkie ciało. Miał bardzo żywe, niebieskie, skośne oczy. Miał włosy, które wyglądały jak z nylonowego włókna. Miał wysoko uniesione kości policzkowe i prawie ludzkie usta o pełnych wargach, a także mały szpiczasty podbródek. Ten stwór był, proszę pana, z całą pewnością rodzaju żeńskiego, ale jako artysta, malarz i rzeźbiarz, którym jestem, zauważyłem, że ten stwór nie miał normalnych proporcji. Był źle zbudowany.
Przede wszystkim jego piersi były wąskie i szpiczaste i umieszczone zbyt wysoko na klatce piersiowej, nie tam, gdzie u normalnej kobiety. Miał potężne ciało, niemal grube, ale nogi i ramiona były za krótkie w proporcji do całego ciała. Podszedł do mnie i spojrzał na mnie, i zanim zorientowałem się, o co chodzi, zaczął ze mną kopulować. To było wstrętne przeżycie, proszę pana, chyba nawet gorsze od tego, co ze mną wcześniej wyprawiali. Nawet teraz, po czterdziestu latach, mam uraz psychiczny, którego wtedy doznałem.
Następnie stwory odeszły i został tylko ten, który stał przy mojej głowie. Chwycił mnie za włosy i głowę i zmusił do zejścia ze stołu. Zrobiłem to, ale byłem w takim stanie, że upadłem na podłogę na kolana i ręce.
Zauważyłem, że podłoga była dziwna. Miała w sobie poruszający się wzór, który ciągle się zmieniał, ukazując purpurowe, czerwone i zielonkawe wzory na metalicznym, szarawym tle. Stwór ponownie pociągnął mnie za włosy, zmuszając do wstania, po czym pchnął mnie, każąc iść ze sobą.
Opisanie tego, co widziałem w tym dziwnym miejscu w czasie, gdy ten stwór przeprowadzał mnie z pomieszczenia do pomieszczenia, zajęłoby jednak za dużo czasu. Nawet teraz mój umysł nie jest w stanie ogarnąć tego, co widziałem. Widziałem na przykład ogromne cylindryczne obiekty, które były wykonane jakby ze szkła. W tych cylindrach, które sięgały od podłogi do sufitu pomieszczenia, przez które przechodziliśmy, znajdowało się coś, co wyglądało jak szaroróżowa ciecz, w której pływały małe wersje obcych stworów niczym okropne małe żaby.
Nie mogłem zrozumieć, czym jest to, co mi pokazują, i w końcu w ostatnim pomieszczeniu, przez które zostałem przeprowadzony, zobaczyłem leżących na stole ludzi oraz inne dziwne stwory, który to widok nawet teraz nie ma dla mnie żadnego sensu.
Przeszedłem obok białego człowieka, prawdziwego białego człowieka, który pachniał jak człowiek moczem, ekskrementami i strachem. Leżał na takim samym stole jak ja wcześniej. Kiedy przechodziłem obok niego, spojrzałem mu w oczy, a on w moje.
I potem znalazłem się w buszu. Nie miałem spodni. W lewym udzie czułem okropny ból. Członek też bolał i zaczął puchnąć. Kiedy chciałem oddać mocz, czułem ból nie do zniesienia. Zdjąłem koszulę i użyłem jej jako przepaski biodrowej, i poszedłem przez busz.
Najpierw spotkałem grupę czarnych Rodezyjczyków, którzy zaprowadzili mnie do wsi mojej nauczycielki. Kiedy zbliżyłem się do wsi, śmierdziałem tak okropnie, że wszystkie psy ze wsi wypadły, warcząc i szczekając na mnie, jakby chciały rozerwać mnie na kawałki. Ocalenie zawdzięczam wyłącznie mojej nauczycielce i jej uczniom. Ani nauczycielka, ani wieśniacy nie byli zdziwieni tym, co im opowiedziałem. Zaakceptowali to, proszę pana. Powiedzieli mi, że to, co mi się przydarzyło, przytrafiło się wcześniej wielu innym ludziom, i że mam szczęście, iż udało mi się ujść z życiem, ponieważ wielu ludzi z tej okolicy zniknęło zupełnie i nikt ich już więcej nie widział. Byli to zarówno czarni, jak i biali.
Postaram się skrócić moją długą historię. W następnym roku, 1960, dostarczałem paczki w Johannesburgu. Pracowałem wtedy w sklepie z pamiątkami. Pewnego dnia jakiś biały człowiek krzyknął do mnie, żebym się zatrzymał.
Sądziłem, że jest z tajnej policji i chce obejrzeć moje dokumenty, ale kiedy chciałem mu je pokazać, powiedział ze złością, że wcale nie ma ochoty oglądać moich cholernych dokumentów.
Zadał mi następujące pytanie: „Słuchaj, gdzie ja już cię, do cholery, widziałem? Kim jesteś?”
A ja na to: „Nikim, po prostu pracującym człowiekiem”.
Na co on: „Nie pieprz głupot, człowieku. Kim ty, do cholery, jesteś? Gdzie ja cię już widziałem?”
Wtedy uważnie mu się przyjrzałem. Poznałem go, jego długie potargane złotobrązowe włosy, idiotyczne wąsy i brodę. Przypomniałem go sobie, jego niebieskie nabiegłe krwią oczy i wyzierające z nich przerażenie, a także jego bladą jak u kozy skórę.
Powiedziałem: „Meneer”. To taki afrykański zwrot. „Meneer, widziałem cię w Rodezji w pewnym miejscu pod ziemią”. Nawet gdybym uderzył go w tym momencie pięścią, nie zareagowałby tak, jak to zrobił, proszę pana. Odwrócił się na pięcie i odszedł z okropnym wyrazem twarzy, niknąc po drugiej stronie ulicy.
Tak z grubsza wygląda to, co mi się przydarzyło, ale nie jest to jakieś wyjątkowe przeżycie. Od tamtej chwili spotkałem bardzo, bardzo, bardzo wielu ludzi, którzy mieli identyczne doznania, jak ja. Większość z nich to prości czarni ludzie, mężczyźni i kobiety, którzy nie potrafią ani czytać, ani pisać. Przychodzili do mnie po pomoc jako do szamana, ale ja sam szukałem kogoś mądrzejszego, kto potrafiłby mi dokładnie wytłumaczyć, co mi się przydarzyło. Ponieważ ktoś, kto zostaje złapany przez Mantindane, doznaje wstrząsu, jego życie ulega zmianom, staje się zakłopotany, wstydzi się siebie samego, rodzi się w nim uczucie nienawiści do samego siebie, którego nie sposób zrozumieć, w jego życiu zachodzą subtelne zmiany, których nie rozumie.
Wytwarza się w nim dziwne uczucie miłości do rodzaju ludzkiego. Chce uściskać każdego i powiedzieć mu: „Hej, obudź się człowieku, nie jesteśmy sami. Wiem, że nie jesteśmy sami!”
Rodzi się w nim także odczucie, że jego życie nie jest już tylko jego własnością, i narasta w nim chęć do przenoszenia się z miejsca na miejsce, do podróżowania. Zaczyna martwić się o przyszłość, zaczyna martwić się o ludzi... wykształca się u niego wiedza, która do niego nie należy. Zaczyna rozumieć przestrzeń, czas i kreację – pojęcia, które nie mają sensu dla zwykłego człowieka. To stan po tych okropnych torturach, po usunięciu z niego jakichś substancji, to jakiś rodzaj wymiany, do której dochodzi... nagle wie się to, co Mantindane, coś, czego nie wie zwykły człowiek.
Wiem, proszę pana, że taki stan boskiego oświecenia często zachodzi, nawet kiedy... na przykład pewnego razu w roku 1966 w Południowej Afryce zostałem, proszę pana, aresztowany i dosyć brutalnie przesłuchiwany przez tajną policję. Były to czasy, kiedy każdy czarny intelektualista, bez względu na to, kim był, doświadczał odwiedzin tych prawdziwie wrednych facetów, którzy stosowali tortury, podłączając cię czasami do elektrycznych urządzeń i zadając pytania itp.
Czasami kiedy te „ludzkie istoty” torturowały kogoś, często czuło się, co myślą. Kiedy ludzie byli torturowani przez ludzi, a nie przez Mantindane, w jakiś sposób następował transfer myśli. Na przykład kiedy jakiś szczególnie wredny tajny policjant szedł cię pobić, wiedziałeś, co myśli, jeszcze zanim wszedł do celi, w której cię trzymano. Wiedziałeś, że nadchodzi, wiedziałeś dokładnie, co myśli i jakie są jego zamiary wobec ciebie.
Dlatego właśnie mówię, że dziwne rzeczy przemykają mi przez głowę. Tym, co wypełniło mój umysł tamtego dnia, były obrazy pochodzące z umysłu Mantindane.
Od tamtej chwili – a jestem człowiekiem o bardzo skromnym wykształceniu – trudno jest mi się wysławiać, nie mówiąc już o pisaniu w języku angielskim. Powiedzenie czegoś, co ktoś znający lepiej angielski wyraziłby w kilku słowach, zabiera mi dużo czasu, za to moje ręce są zdolne do wykonywania rzeczy, których nikt mnie nie uczył.