Ferdynand Magellan i giganci

Artykuł po raz pierwszy w języku polskim ukazał się w dwumiesięczniku Nexus w numerze 139 (5/2021)
Tytuł oryginalny: „Magellan and the Giants”, Nexus (wydanie angielskie), vol. 28, nr 4

Antonio Pigafetta

 

W roku 1519 portugalski oficer marynarki i odkrywca Ferdynand Magellan poprowadził hiszpańską ekspedycję w celu odkrycia zachodniego szlaku do Indii Wschodnich i dotarcia do Moluk (Wysp Korzennych, które obecnie wchodzą w skład Indonezji). Flota składająca się z pięciu statków i 270 żeglarzy opuściła Hiszpanię 20 września 1519 roku i żeglując przez Atlantyk dotarła do cieśniny nazwanej na cześć Magellana, co pozwoliło im opłynąć południowy kraniec Ameryki Południowej i wpłynąć na Ocean Spokojny, który zawdzięcza tę nazwę Magellanowi (pacifico – spokojny). Flota ta jako pierwsza w historii przeprawiła się przez Pacyfik, zatrzymując się na wyspach należących dzisiaj do Filipin, po czym dotarła do Moluk, osiągając założony cel. Mocno uszczuplona załoga wróciła do Hiszpanii 6 września 1522 roku. Magellan zginął w walce na wyspach archipelagu filipińskiego 27 kwietnia 1521 roku.

Poniższy artykuł jest kompilacją fragmentów dzienników Antonio Pigafetty, w których opisuje on trwające wiele tygodni kontakty Magellana i jego załogi z gigantycznymi ludźmi mierzącymi od 11 do 12 stóp (3,35–3,65 m) wzrostu.

Opowiedziana przez Pigafettę historia zaczyna się w momencie dotarcia floty do miejsca, w którym dzisiaj znajduje się Rio de Janeiro, po udanym przepłynięciu Oceanu Atlantyckiego.

Wydawca

 

Wspomniany kraj Verzin [Brazylia] jest pełen wszelkich dóbr i jest większy niż Francja, Hiszpania i Włochy razem wzięte. To jeden z krajów, w posiadanie którego wszedł król Portugalii. Jego mieszkańcy nie są chrześcijanami, niczego nie wielbią, ale żyją zgodnie z naturą, przypominając raczej zwierzęta.

Niektórzy z tych ludzi żyją sto, sto dwadzieścia lub sto czterdzieści lat, a nawet dłużej; chodzą nago, zarówno mężczyźni, jak i kobiety.

 

 

Pozostaliśmy w tym kraju przez trzynaście dni i opuściwszy go, podążaliśmy zgodnie z naszym kursem, aż dotarliśmy do trzydziestu czterech stopni i jednej trzeciej stopnia w kierunku bieguna południowego. Tam w pobliżu rzeki natknęliśmy się na ludzi, których nazywają „kanibalami”, ponieważ jedzą ludzkie mięso. Jeden z tych mężczyzn, wielki jak gigant, przybył na statek kapitana, aby upewnić się i zapytać, czy inni też mogą przybyć.

Ten człowiek miał głos jak byk. Gdy znajdował się na statku, jego kompani z obawy przed nami zanieśli wszystkie dobra, jakie mieli, do pobliskiego grodu. Widząc to, setka żeglarzy zeszła z pokładu i podążyła za nimi, próbując część z nich złapać, ale udało się im uciec.

Ci ludzie pokonywali większy dystans jednym krokiem niż my susami. Na tej samej rzece było siedem małych wysp i na największej z nich znaleźliśmy drogocenne kamienie.

 

 

 

 

To miejsce nazywano wcześniej Przylądkiem Świętej Marii. Uważano, że z tego miejsca można dotrzeć do Morza Południowego [obecnie Ocean Spokojny]. Nie stwierdzono, aby kiedykolwiek inny statek odkrył coś więcej, przekraczając wspomniany przylądek. Obecnie nie jest to już przylądek, ale rzeka, która ma ujście o szerokości siedemnastu lig [około 100 km], przez które wpada do morza. W tej rzece jakiś czas wcześniej ci wielcy ludzie zwani kanibalami zjedli hiszpańskiego kapitana Johna de Solę i sześćdziesięciu ludzi, którzy zbyt im zaufali i tak jak my wyruszyli, aby odkryć ląd.

Następnie płynąc tym samym kursem w kierunku bieguna południowego wzdłuż lądu, odkryliśmy dwie wyspy pełne gęsi, gąsiąt i wilków morskich. Tych gęsi nie dało się zliczyć i załadowaliśmy nimi pięć okrętów w godzinę.

 

 

W tym miejscu przetrwaliśmy potężny sztorm i sądziliśmy, że zabłądziliśmy, ale kiedy objawiła się nam trójka świętych, to znaczy święty Anzelm, święty Mikołaj i święta Klara, sztorm natychmiast ustał.

Wyruszając stamtąd aż do czterdziestego dziewiątego i pół stopnia na antarktycznych niebiosach (ponieważ była zima), dotarliśmy do portu, aby przeczekać zimę. Pozostawaliśmy tam przez całe dwa miesiące, nie spotykając nikogo.

Jednakże pewnego dnia, gdy nikt się tego nie spodziewał, ujrzeliśmy giganta, który przebywał nad brzegiem morza. Był zupełnie nagi, tańczył, skakał i śpiewał, a śpiewając, posypał sobie głowę piaskiem i pyłem.

Nasz kapitan wysłał ku niemu jednego ze swoich ludzi, któremu kazał śpiewać i skakać tak jak gigant, aby okazać mu swoje przyjazne nastawienie. Żeglarz zrobił, jak mu kazano, i zaraz potem zaprowadził giganta na niewielką wyspę, gdzie czekał na niego kapitan. Gdy pojawił się przed nami, zaczął się dziwić i bać. Wzniósł jeden palec wysoko, sądząc, że przybyliśmy z nieba.

 

 

 

 

Był tak wysoki, że nawet najwyższy z nas sięgał mu do pasa, był też dobrze zbudowany. Miał dużą twarz, pomalowaną dookoła na czerwono, zaś jego oczy były dookoła pomalowane na żółto. Na policzkach miał namalowane dwa serca. Na głowie miał niewiele włosów, które były pomalowane na biało. Gdy został przyprowadzony przed oblicze kapitana, miał na sobie skórę jakiegoś zwierzęcia, która była bardzo umiejętnie zszyta. Bestia, z której pochodziła skóra, miała głowę i uszy wielkości muła, a szyję i ciało wielbłąda, nogi jelenia, a ogon konia i rżała podobnie jak koń. W tym miejscu pełno było takich zwierząt.

Ten gigant miał stopy pokryte skórą tego zwierzęcia w postaci butów, a w dłoni trzymał krótki i gruby łuk z cięciwą zrobioną z wnętrzności tego zwierzęcia i pęk trzcinowych strzał, które nie były bardzo długie, ale były opierzone jak nasze. Nie miały metalowych grotów, chociaż były zakończone małymi białymi i czarnymi kamieniami. Przypominały strzały używane przez Turków.

Kapitan kazał podać gigantowi jedzenie i picie, po czym pokazano mu kilka rzeczy, między innymi stalowe lustro. Gdy gigant ujrzał swoje odbicie, bardzo się przeraził i odskoczył do tyłu, przewracając trzech lub czterech naszych ludzi.

Następnie kapitan podarował mu dwa dzwonki, lustro, grzebień i naszyjnik z paciorków i odesłał go z powrotem na brzeg w towarzystwie czterech uzbrojonych ludzi. Jeden z towarzyszy tego olbrzyma, który nie wszedł na statek, widząc, jak ten wraca z naszymi ludźmi, podszedł bliżej, a potem pobiegł do miejsca, w którym mieszkali pozostali giganci.

Ci podeszli jeden po drugim, wszyscy byli nadzy, i zaczęli skakać i śpiewać, unosząc jeden palec do nieba i pokazując naszym ludziom pewien biały proszek z korzeni ziół, który trzymali w glinianych garnkach. Wykonywali znaki pokazujące, że się tym żywią i że oprócz tego proszku nie mają nic do jedzenia.

Z tego powodu nasi ludzie dali im znaki, aby przybyli na statek i że pomogą im nieść ich tobołki. Potem przyszli mężczyźni, którzy w rękach mieli tylko łuki, a za nimi szły ich żony obładowane jak osły, niosąc cały ich dobytek. Te kobiety nie były tak wysokie jak mężczyźni, ale były wystarczająco duże.

Gdy je zobaczyliśmy, wszyscy byliśmy zdumieni i zaskoczeni, ponieważ miały piersi długie na pół łokcia i pomalowane twarze i były ubrane jak mężczyźni. Osłonięte były jednak małymi skórami.

Towarzyszyły im cztery małe zwierzęta, z których sporządzali swoje odzienie – prowadzili je uwiązane jak psy. Gdy chcieli złapać zwierzęta, w których skóry się przyodziewali, przywiązywali jedno z młodych do krzaka, a potem jak przychodził jeden z dużych osobników pobawić się z nim, schowani za krzakami zabijali tego większego z łuku.

Script logo
Do góry