Droga do homeopatii
AV: Pewnego dnia jakaś kobieta powiedziała mi o dobrym homeopacie, którego znała. Trzydzieści lat temu było to coś zupełnie nowego. Prawie nikt nie mówił o homeopatii, a jeśli nawet, to bardzo nieliczni. Mieszkałem w Antwerpii i był tam jeden homeopata. Kolejka do niego była bardzo długa. Homeopata, którego znała ta pani, był prezesem Towarzystwa Homeopatycznego, i był bardzo dobrym fachowcem. „Ten człowiek jest już na emeryturze” – powiedziała – „ale prawdopodobnie będzie mógł panu pomóc”. Postanowiłem się z nim skontaktować, ale ponieważ był na emeryturze, moje szanse dotarcia do niego były niewielkie. Jego pielęgniarka ciągle odpowiadała mi: „Żadnych wizyt, żadnych wizyt”. Ja jednak uparcie dzwoniłem i pewnego dnia, kiedy pielęgniarka miała wolny dzień, słuchawkę podniosła jego żona i z miejsca umówiła mnie na wizytę, „ponieważ”, jak powiedziała, „to bardzo smutna historia i mimo iż mąż jest już na emeryturze, chciałabym dać panu szansę. Tyle cierpień”.
WdR: Nikt więcej nie mógł panu pomóc?
AV: Nikt, próbowałem wszystkiego. Jako inżynier i naukowiec wierzyłem w naukę i oficjalną medycynę. „Ci ludzie są najlepsi, wiedzą, co robią” – myślałem. Dlatego szedłem do tego homeopaty bez większej nadziei. Uważałem, że to nic nie da. Medycyna homeopatyczna jest rozcieńczona. Nie ma w niej niczego. Wiedziałem o tym. Mimo to poszedłem i facet okazał się bardzo szczery. Zbadał mnie dokładnie i rzekł: „Nie mogę panu pomóc. Pański problem leży poza moim zasięgiem. Jedyne, co mogę zrobić przy pomocy moich homeopatycznych lekarstw, to trochę poprawić panu samopoczucie”. I zrobił to. Dał mi preparat, po którym poczułem się trochę lepiej. Jeśli ktoś czuje się bardzo źle, wówczas trochę lepiej znaczy bardzo dużo.
WdR: To prawda.
AV: Oczywiście. No i poczułem się trochę lepiej. Powiedział mi: „To pana nie wyleczy, tak naprawdę to niewiele panu pomoże, może tylko trochę”. Byłem mu wdzięczny za pomoc. Powiedział mi też wtedy: „Jest pan bardzo inteligentnym człowiekiem i wciąż pan żyje. Może coś innego mogłoby panu pomóc, coś w rodzaju psychiatrycznej homeopatii, ale niewiele osób wie coś na ten temat”. Trzydzieści lat temu było to coś zupełnie nowego. Było dwóch lekarzy w Lyonie we Francji, którzy eksperymentowali z psychiatryczną homeopatią. Ojciec i syn. Mieli małą klinikę, w której leczyli takie przypadki oraz ludzi uzależnionych od narkotyków. Mieli pewne sukcesy. Ale jedyne, co po nich zostało, to ich notatki. Mój emerytowany homeopata poradził mi: „Jeśli potrzebuje pan takiej homeopatii, niech pan spróbuje odnaleźć te notatki i wykorzystać je”. Niestety, nie byłem w stanie pozwalającym na podróże. Każda była zbyt długa. Miałem fobie i lęki przed podróżowaniem. Podróżowanie nie służyło mi, ale nagabywałem przyjaciół, by mi pomogli i w końcu uzyskałem te broszury. Przeczytałem i wypróbowałem zawarte w nich rady, i znowu trochę mi się polepszyło.
WdR: Zatem zaczął pan je wykorzystywać.
AV: Tak, zgodnie z ich wskazaniami. Nie mogąc sam iść do apteki, poprosiłem ludzi, którzy dostali co trzeba i zamówili odpowiednie preparaty. Znowu nastąpiła lekka poprawa i byłem za nią bardzo wdzięczny. Powiedziałem: „To nie to, czego się spodziewałem, ale to i tak więcej niż nic”. Wciąż odrzucałem homeopatyczny sposób leczenia. Widzi pan, jako naukowiec musiałem zdać się na wiarę. Mimo iż nie byłem przekonany, widziałem skutki. Kiedy rozchorowały się moje dzieci, dałem im homeopatyczne leki, po których wyzdrowiały. Zanim się zorientowałem, ludzie zaczęli się mnie radzić, ponieważ słyszeli o mnie. Widzieli, że powoli wracam do zdrowia, i słyszeli o tym, czego używam. Myśleli: „Jeśli to coś mu pomaga, to może pomoże i nam”. Wkrótce otworzyłem w Antwerpii pierwszy ośrodek terapeutyczny, który nazywaliśmy ośrodkiem odnowy biologicznej. Stosowaliśmy w nim homeopatię administrowaną przez normalnego lekarza.
WdR: Oczywiście, dlatego że nie był pan lekarzem.
AV: Tak jest. Lekarz wykonywał część kliniczną. Badał ludzi. Nauczyłem się, że jeśli nie zbada się człowieka, jeśli nie podejdzie się do niego w prawdziwie profesjonalny sposób, to wcześniej lub później wszystko się zawali. Odpowiadał za część kliniczną, dzięki czemu zawsze miałem prawidłową diagnozę. Homeopatyczne zalecenia wystawiałem sam. To była dobra kombinacja. Osiągnęliśmy sukces, aczkolwiek poprawa u mnie samego była niewielka. Dzięki uznaniu ludzi jakość mojego życia poprawiła się trochę, ale tak naprawdę nie czułem się dobrze.
WdR: Był pan chory i jednocześnie pomagał innym ludziom.
AV: Pomagałem coraz większej liczbie ludzi.
WdR: Z wręcz niezwykłymi skutkami.
AV: Tak, skutki były dosyć dobre, czasami wręcz nieprawdopodobne. Leczyliśmy przypadki psychiczne i pokrewne. W tym czasie czytałem dużo książek, a to czym się zajmowałem, nazywało się „bezpośrednim poradnictwem”.
WdR: Bezpośrednie poradnictwo?
AV: Tak. To oznacza, że po kilku minutach rozmowy pacjent wkracza na swego rodzaju drogę prowadzącą prosto do sedna problemu. Nikt nie błąka się po bezdrożach. Mówi się: „Oto twój problem”. I nie ma już odwrotu. Na tym polega bezpośrednie poradnictwo. Są dwie możliwości: albo rozpoznają, kim są, albo zostają wykurowani – prawie natychmiastowo. Bezpośrednie poradnictwo pozwala uzyskać wyniki, których żaden psychiatra nie osiągnie nawet przez trzydzieści lat. Zdąża się bezpośrednio do celu bez rozglądania się na boki. Przygwożdża się problem i...
WdR: I kiedy już problem zostaje rozpoznany...
AV: Rozpoznanie problemu to 80 procent kuracji. Ponieważ kiedy już się wie, to się mówi: „Aha! Dobrze!”
WdR: A jeśli się go nie rozpozna, to dochodzi do pogorszenia?
AV: Zwykle rozpoznają problem, ale wszystko zależy od osoby, która doradza. Ktoś, kto nie potrafi dojść do sedna sprawy, z reguły musi wrócić. Jeśli po dwóch lub trzech wizytach nie może do niego dojść, nie powinien wracać, ponieważ albo ja nie mogę mu pomóc, albo on nie chce się otworzyć. To jednak dobrze działało i ja również otrzymywałem pomoc od lekarzy i innych ludzi, którzy chcieli mi jej udzielić.
WdR: Tak więc był pan chorym terapeutą, który pomagał ludziom.
AV: Tak. Chorym człowiekiem leczącym innych ludzi. Ale nie potrafiłem pomóc sobie samemu. Udało mi się jedynie uzyskać niewielką poprawę pod stałą kontrolą. Wie pan, gdy miałem ten ośrodek, nie przyjmowałem normalnych leków. Pomagałem sobie homeopatycznie, co oczywiście było znacznie bardziej delikatne i z mniejszą liczbą efektów ubocznych. Tak więc doszło do pewnego postępu, ale niezbyt wielkiego, jeśli chodzi o moją tożsamość i jakość życia. Nie mogłem dotrzeć do głębszych poziomów, do jądra, tam, gdzie to wszystko się zaczęło.
WdR: Pana jestestwo nie chciało się zsynchronizować, że tak powiem.
AV: Tak.
WdR: I utracił pan tożsamość.
AV: Prawie. Zostałem wyobcowany z mojej tożsamości. Byłem kimś obcym dla siebie samego.
WdR: W stanie, w którym nie można wyobrazić sobie swojej tożsamości?
AV: Dokładnie tak. To okropne. Gdyby wtedy ktoś powiedział mi: „Połamię panu ręce i nogi, ale za to w ciągu ośmiu tygodni znikną wszystkie pańskie dolegliwości” – odpowiedziałbym: „Łam je pan natychmiast”. Bez żadnego zastanowienia powiedziałbym: „Proszę łamać” – a to dlatego, że wiedziałbym, iż w ciągu ośmiu tygodni wszystko minie. W innym przypadku stałem przed perspektywą: to będzie się ciągnęło w nieskończoność i nigdy nie ustąpi.