TEMPO ROŚNIE

Na temat „kambryjskiej eksplozji” i całej menażerii różnych roślin i zwierząt, które się wtedy wyłoniły, napisano całe tomy. Ziemia została dosłownie nimi zalana, jak gdyby spadały z nieba. Darwiniści uważają to za jedną z większych trudności – pośród wielu – przed którą stanęli starając się sprzedać koncepcję stopniowego rozwoju ewolucyjnego. Po prostu nie istnieje sposób na pogodzenie się z zapierającą dech gwałtownością... zdumiewającą różnorodnością... obezwładniającą dysharmonią kambryjskiej eksplozji. Jest ona potwierdzeniem dawnego porzekadła głoszącego, że „jeden brzydki fakt może zniszczyć całe piękno historii”, ale tu wcale nie chodzi o tylko jeden fakt.

Całość – w naszym rozumieniu złożonych form – życia ma swój początek w kambryjskiej eksplozji, czyli około 550 milionów lat temu. W tym okresie Ziemia przeszła pięć zasadniczych wydarzeń o charakterze katastroficznym i wiele podobnych o mniejszym znaczeniu. Obecnie można by się sprzeczać, czy wydarzenie o charakterze na tyle katastroficznym, że spowodowało szeroko zakrojone wymieranie gatunków, można nazywać „podrzędnym”, ale kiedy porówna się je z tymi zasadniczymi, wyraźnie widać różnicę. Pięć głównych katastrof wyeliminowało od 50 do 90 procent wszystkich gatunków roślin i zwierząt żyjących na Ziemi w czasie ich wystąpienia.

Wszyscy znamy ostatnie z nich, wydarzenie z udziałem Krakatau, które miało miejsce 65 milionów lat temu i doprowadziło do wyginięcia dinozaurów oraz większości pozostałych zwierząt, jakie wówczas żyły. Bardzo niewielu z nas zdaje sobie sprawę z tego, na czym polega znaczenie tego, w jaki sposób życie przetrwało między wydarzeniami o charakterze katastroficznym i po nich. Różnice we wzorcach życia nasuwają poważne wątpliwości co do „stopniowego rozwoju” jako ewentualnego wyjaśnienia mechanizmu powstawania gatunków.

W okresach między katastrofami warunki są stałe i życie wydaje się zupełnie nie zmieniać. Właściwym terminem jest tu określenie „statyczne”. Wszystko pozostaje zasadniczo bez zmian. Natomiast po wydarzeniu o charakterze katastroficznym ma miejsce zupełnie inny model: wszystko zmienia się w zasadniczy sposób. Pojawiają się wszędzie nowe formy żywych organizmów i wypełniają wszelkie wolne nisze w środowisku powstałym po katastrofie. Czymkolwiek to jest, z całą pewnością nie jest to stopniowy rozwój.

Z tą historią otwarcie wystąpili w roku 1972 nieżyjący już Stephen J. Gould z Uniwersytetu Harvarda i Niles Eldredge z Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej. Stopniowa ewolucja nie znajdowała potwierdzenia w skamielinach i trzeba to było jakoś wytłumaczyć. Darwinowska koncepcja stopniowych zmian musiała być zmodyfikowana. Nie chodziło o stopniowy, przypadkowy proces przebiegający pod dyktando genów, ale o coś innego.

To „coś innego” nazwali „zakłócaną równowagą”. Chodziło o to, że musieli otwarcie przyznać istnienie czegoś, co było utrzymywane w sekrecie, że po wydarzeniach o charakterze katastroficznym formy żywych organizmów zmieniają się skokowo, czyli niezgodnie z zasadą naturalnej selekcji, przetrwaniem najbardziej dostosowanych gatunków lub z którąkolwiek ze starych darwinowskich homilii, w których nauczanie i wpojenie wiary włożono wcześniej sporo wysiłku. Było to pierwsze wielkie wyzwanie dla darwinowskiej ortodoksji i, oczywiście, spotkało się z zaciekłym sprzeciwem. Stara gwardia przypięła temu etykietkę „chuligańskiego jęku” i nazwała „szarpaną ewolucją”.

 

PRAWDA I JEJ KONSEKWENCJE

To, co przyznali Gould i Eldredge, było doniosłą prawdą i oznaczało, że ewolucja w drodze naturalnej selekcji wcale nie wynika w sposób oczywisty ani z danych uzyskanych ze skamielin, ani z obserwacji procesów życiowych zachodzących wokół nas. Stara gwardia uparcie utrzymywała, że dane ze skamielin muszą być błędne, że nie są pełne i nie dają pełnego obrazu, ponieważ brakuje dużych fragmentów. Faktycznie była to prawda, ale było też prawdą, że znacznie większe fragmenty są dostępne i dowodzą przytłaczającej statyki form życia w poszczególnych okresach, po których następowało gwałtowne wypełnianie nisz w środowisku zwolnionych w wyniku wydarzeń o charakterze katastroficznym. Tak więc, mimo iż rzeczywiście brakowało pewnych fragmentów danych, to jednak to, co było dostępne, nasuwało bezbłędne wnioski.

Wybuchły spory. Tworzono wyjaśnienia wykluczające wszelkie aspekty „chuligańskiego jęku”. Żadne z nich nie było przekonywające, niemniej zaczęło ich przybywać. Proszę pamiętać, że naukowcy posiadają wielką przewagę nad innymi, która polega na tym, że zarówno pojedynczy ludzie, jak i całe społeczeństwa, traktują ich jako „ekspertów”, nawet gdy nie mają oni zielonego pojęcia, o czym mówią. Pozwala to im na oddawanie strzału po strzale w ścianę, dopóki coś do niej nie przylgnie, lub do momentu kiedy obiekt ich gniewu zostanie do tego stopnia unurzany w „błocie”, że już go z niego nie widać. Taki był los naukowców spod znaku „chuligańskiego jęku”. Na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku zepchnięto ich na margines.

I trudno winić starą darwinowską gwardię o te ataki. Gdyby przypisać tym rewelacjom jakąkolwiek wiarygodność, nagłe napływy niezliczonych nowych gatunków do pustych nisz w środowisku mogłyby doszczętnie wypatroszyć większość fundamentalnych zasad stopniowej, „naturalnej” ewolucji. Ten pomysł nie mógł, po prostu, być uznany za niezaprzeczalny fakt. Dlaczego? Ponieważ ciepły staw został dogłębnie osuszony. Biochemia traktowała pomysł „zamiany mniejszych prokariontów pożartych przez większe w eukarionty” jako oczywistą bzdurę, co sprawiło, że kambryjskiej eksplozji w ogóle nie dało się wytłumaczyć. Gdyby dodano do tego jeszcze fakt „nagłego napływu”, wówczas cała teoria ewolucyjnego rozwoju mogłaby zacząć chylić się ku upadkowi... i z czym pozostaliby darwiniści? Stanęliby naprzeciw kreacjonistów wykrzykujących: „Widzicie! To jednak Bóg tego wszystkiego dokonał!” Tak więc darwiniści nie mogli pozwolić sobie na zaakceptowanie tej możliwości.

Patrząc na to z pozycji interwencjonisty, nie winię ich za to. Jeśli o mnie chodzi, Bóg zasługuje na taki sam stopień wiarygodności, co piorun. Widzę lepsze, znacznie racjonalniejsze rozwiązanie zagadki tego, w jaki sposób życie pojawiło się na naszej planecie – zostało zasiane na niej przez inteligentne istoty i jest przez nie nieustannie monitorowane. To, czy zrobiono to celowo, z jakimś zamiarem, pozostaje na razie poza zasięgiem naszej wiedzy, niemniej na podstawie danych i faktów jest możliwe wykazanie, że interwencja ze strony jakiejś inteligencji z zewnątrz stanowi najbardziej logiczną i wiarygodną odpowiedź na pytanie, skąd się wzięło tu życie oraz jak i dlaczego rozwija się na tak wiele niezwykłych sposobów od 550 milionów lat.

I tak oto doszliśmy do sedna sprawy.

 

KOSMICZNE ARKI

Paradując po holach nauki darwiniści wymachują swoimi dyplomami doktorskimi w charakterze przepustek, które pozwalają im spychać z publicznej trybuny i ośmieszać każdego, kto waży otrząsnąć się z lat prania mózgu, które wdrożyli, aby uzyskać te przepustki. Ich referencje dają im, niestety, „wpływy” w mediach głównego nurtu, ponieważ nie mają one ani czasu, ani możliwości upewnienia się, czy to, co głoszą darwiniści, jest prawdziwe. Muszą one darzyć zaufaniem wszystkich naukowców, a nie tylko pewne ich polityczne i moralne agendy, i nie mogą zniekształcać prawdy w celu zadowolenia tych agend. Tak więc, z upływem czasu media stały się faworytami naukowców, donosząc o wszystkim, co im polecono ogłosić, i jednocześnie odrzucając wszystko, co poleca się im odrzucić.

Wbrew gromom ciskanym przez darwinistów, którzy głoszą, że ci, którzy się im przeciwstawiają, robią to z głupoty, nie zawsze tak jest. W końcu ich oponentami nie są wyłącznie kreacjoniści bądź zwolennicy inteligentnego planu, których darwiniści upychają do tego samego worka, w którym zasłużenie rezydują kreacjoniści. Otóż interwencjoniści, tacy jak ja, mają kilka furtek dla swoich poglądów, z których żaden nie mieści się w zakresie dopuszczalnym przez media głównego nurtu. Mimo to mamy odczucie, że nasz pogląd na początki życia na Ziemi jest najbardziej logiczny, biorąc pod uwagę, że są one już znane, zaś najbardziej podstawowy aspekt naszych poglądów ma swoje źródło w czymś, co nazwałem niegdyś „kosmicznymi śmieciarkami”. Termin ten został jednak, nie bez racji, skrytykowany, przeto zmieniłem go na „kosmiczne arki”.

Proszę sobie wyobrazić scenariusz, w którym po wszechświecie krąży flota międzygalaktycznych „terraformerów” (kolejny z moich ulubionych terminów). Ich zadanie polega na lokalizowaniu formujących się układów słonecznych i zasiewanie ich ziarnem podstawowych, trwałych form życia, zdolnych do przetrwania w dowolnym środowisku, bez względu na to, jak jest ono nieprzyjazne. Następnie terraformerzy wracają po pewnym czasie, zgodnie z ustalonym harmonogramem, i maksymalizują pojemność środowiska pod potrzeby życia w rozwijającym się układzie słonecznym. Każdy układ ma unikalny charakter wymagający innych form życia w różnych okresach swojego rozwoju, które terraformerzy dostarczają za pomocą szerokiej gamy kosmicznych arek, jakimi dysponują.

Przypuśćmy, że tak właśnie jest, i rozważmy na tej podstawie, co się działo na Ziemi. Wkrótce po wyodrębnieniu z chmury pyłowo-gazowej pojawiają się na niej dwie formy wręcz niezniszczalnych bakterii, jak gdyby ktoś wiedział, co i kiedy należy dostarczyć.

Założenie, że wszystkie protoplanety w systemie słonecznym zastałyby zasiane w tym samym czasie, również wydaje się sensowne. Skąd bowiem terraformerzy mieliby wiedzieć, która z tworzących się planet stanie się po miliardach lat możliwa do zasiedlenia przez złożone formy żywych organizmów? No i zgadnijcie, państwo, co się stało? Otóż, okazuje się, że pochodzący z Marsa meteoryt zawiera przypuszczalnie skamieniałe szczątki pewnego rodzaju nanobakterii (bardzo małych bakterii), które dziś znajdujemy na Ziemi. Na wszystkich pozostałych planetach, jeśli kiedykolwiek zostaną zbadane, zostaną prawdopodobnie odkryte podobne ślady pierwotnego zasiewu. Inny sposób działania terraformerów nie miałby sensu.

Script logo
Do góry