KOMETY I FIZYKA PLAZMY

Martin: Pomówmy teraz o pańskiej koncepcji komet i plazmy. Co to jest plazma?

McCanney: Plazma jest jakby czwartym stanem materii. W środowisku próżni, gdzie mamy tylko gazy i wysoką energię, na przykład duże ilości światła pochodzącego ze Słońca, które rozbija atomy na wolne elektrony, jony, obojętne atomy oraz inne formy energii, takie jak zmagazynowany magnetyzm, zmagazynowane pola elektryczne... to właśnie jest plazma. Wzajemne oddziaływania tego wszystkiego są tym, co nazywamy fizyką plazmy, i właśnie to badamy. W zasadzie to kwintesencja plazmy.

Martin: Porozmawiajmy o kometach. To nie są brudne śnieżne kule. Czym one są?

McCanney: Pozwoli pan, że zacznę od tego... W środowisku astrofizyków od dawna toczy się spór między facetem o nazwisku Chapman i Szwedem Hannesem Alfvénem. Chapman utrzymuje, że kosmos jest elektrycznie obojętny. Alfvén wręcz przeciwnie, że w kosmosie znajduje się plazma, która wyczynia dziwne rzeczy i że nie wiemy, co jest tego przyczyną. Krótko mówiąc, kosmos nie jest elektrycznie obojętny i przejawia znaczną aktywność elektromagnetyczną. Stany Zjednoczone są miejscem, gdzie są pieniądze, więc na razie wygrał Chapman.

Studentów kierunków nauka o kosmosie, astrofizyka i fizyka naucza się bardzo prostego problemu. Chodzi o to, że jeśli weźmiemy ładunek i umieścimy go w przestrzeni kosmicznej, to bardzo szybko – można nawet obliczyć jak szybko – otoczy się, nie pozwalając, aby był widzialny elektrycznie w jakiejkolwiek części kosmosu. To własność osłonowa i jeśli występuje pole magnetyczne, z jakiegoś powodu wokół obiektu dzieje się to samo, będziemy mieli efekt plazmatyczny. I właśnie to jest jednym z powodów, dla których nasza grawitacja znana jest pod postacią siły całkowicie niezależnej od elektromagnetyzmu, ponieważ te elektromagnetyczne siły są tak ekranowane, że grawitacja „widzi poprzez nie”.

W tym stanie rzeczy Chapman, jak gdyby wygrał tę teoretyczną batalię. Tak więc od dziesiątków lat mamy do czynienia z ligą Chapmana i jego fizyka jest podawana we wszystkich podręcznikach, w następstwie czego wszyscy studenci wyrastają w przekonaniu, że kosmos jest elektrycznie obojętny, zaś świeżo upieczony magister niewiele ma do powiedzenia, aby móc to zmienić. Ze mną było podobnie. Tyle że ja zdałem sobie sprawę, i chyba nikt z tych ludzi poza mną, że dane, które zaczęły napływać z sond kosmicznych, nie zgadzają się z teorią. Kosmos okazał się aktywny elektromagnetycznie i to w znacznym stopniu.

Wszystko to działo się w roku 1979, kiedy byłem młodym asystentem na Uniwersytecie Cornella i miałem dostęp do wszystkich danych nadchodzących z sond Voyager i Pioneer, kiedy leciały w kierunku Jowisza i Saturna. Było to jeszcze, zanim NASA zdała sobie sprawę, że musi trzymać te dane w tajemnicy przed ludźmi takimi jak ja, którzy interpretują je inaczej, niż by sobie tego życzyli.

A dane mówiły coś zupełnie innego. Obserwowano bardzo dziwne zjawiska elektromagnetyczne: szprychy w pierścieniach Saturna, potężne wyładowania elektryczne, pierścieniowe prądy o natężeniu milionów amperów przepływające wokół planety. Zjawiska, które po prostu nie mają sensu w myśl obowiązujących teorii. Potem był protonowy wiatr. Tym, co przykuło moją uwagę, było to, że wiatr protonowy wydobywał się, zarówno z Jowisza, jak i Saturna, a jest to zjawisko, które obserwujemy tylko na Słońcu. Interesujące, że dostrzegli tylko wiatr protonowy, a nie zauważyli wiatru elektronowego neutralizującego ten pierwszy.

Tak więc wyglądało na to, że kosmos nie był tym, czego się spodziewali. Spodziewali się, że Jowisz będzie zmarzniętą na kość kulą wodorową, bardzo sterylną, a tak nie jest. Jest on niesamowicie dynamiczny, posiada potężne pole magnetyczne. Tak więc, kiedy udali się na Wenus, kiedy zwrócili się ku innym planetom, okazało się, że są zupełnie inne, niż się spodziewali.

Tak się złożyło, że w tym czasie byłem na Uniwersytecie Cornella i miałem już skompletowaną większość założeń i danych do mojej pracy na temat inkluzji pól elektromagnetycznych i mechaniki ciał niebieskich. Rozumiałem, skąd się to bierze. Kiedy zobaczyłem napływające dane, rozpoznałem to. To jest coś, o czym żaden z tych facetów od chapmanowskiej fizyki nie ma najmniejszego pojęcia. Wciąż starali się interpretować to, co obserwują, jako zjawiska grawitacyjne.

W tym czasie studiowałem również komety jako uzupełnienie tego, co robiłem. Zrozumiałem, że komety nie mogą być brudnymi „kulami śnieżnymi”, jak się je nazywa. Było dużo danych wskazujących na to, że komety oddziałują elektrycznie ze Słońcem oraz że zaobserwowano wokół nich elektryczne wyładowania. Wówczas nie wiedziałem, co wywołuje te elektryczne pola, ale miałem przeczucie, że przyczyna musi wiązać się ze Słońcem. Wiedziałem, że komety oddziałują ze Słońcem i że jądro komety zostaje naładowane ujemnie.

Wtedy wreszcie, w latach 1979–1980, dotarło do mnie, że to musi być wynik różnicowych pływów w wietrze słonecznym. Inaczej mówiąc, w wietrze słonecznym było więcej protonów niż elektronów. To nasunęło mi wizję nowego modelu syntezy. Zdałem sobie sprawę, że synteza musi zachodzić w słonecznej atmosferze, a nie w jądrze. Wtedy zrozumiałem, że korona elektronów otaczająca Słońce jest w rzeczywistości przestrzenią nadatomową oraz że Słońce poniżej jej jest dodatnio naładowane, zaś elektrony korony sprawiają, że Słońce wydaje się z zewnątrz naładowane ujemnie.

To bardzo złożone zjawisko, to, w jaki sposób słoneczne wiatry otwierają dziury w koronie i wystrzeliwują na zewnątrz za sprawą elektrostatycznego przyspieszenia protonów w czasie ich ruchu przez koronę. Właśnie dokładnie to obserwujemy. Tymczasem cały czas, nawet jeszcze teraz, NASA utrzymuje, że energia słoneczna pochodzi z jego jądra. Nic bardziej błędnego.

Kiedy byłem na Uniwersytecie Cornella, poznałem Hansa Bethe, fizyka noblistę, który stworzył obowiązujący do dzisiaj model Słońca. Bethe przyjaźnił się z Albertem Einsteinem i obaj dostali Nagrody Nobla. Bethe został nagrodzony w dziedzinie chemii za opracowanie zrozumiałego modelu syntezy, którym się obecnie posługujemy, zgodnie z którym reakcje łańcuchowe powodują powstawanie większych atomów i wydzielanie ciepła. To właśnie on wykonał wstępne obliczenia ciepłoty Słońca i innych rzeczy, które zgadzają się z tym, co obserwujemy.

Usiadłem i zacząłem z nim rozmawiać na ten temat. Powiedziałem mu, że układ słoneczny musi być aktywny elektrycznie oraz że komety nie mogą być kulami brudnego śniegu. Patrzył na mnie i wtedy zrozumiałem, że o tym wie, podobnie jak Einstein. Wiedział też, że... jedną z ostatnich rzeczy, jaką zajmował się Einstein przed śmiercią, było bardzo uważne studiowanie prac Velikovsky’ego, ponieważ wiedział, że w ogólnej teorii względności brak czegoś wielkiego, a konkretnie pola elektromagnetycznego. Nie może być tak, że grawitacja wpływa na światło, zaś pola elektromagnetyczne otaczające gwiazdy nie wpływają na nie. Wiedział, że te czynniki nie zostały uwzględnione w ogólnej teorii względności i właśnie nad tym pracował tuż przed śmiercią. Hans Bethe powiedział mi, że Einstein starał się rozwiązać właśnie ten problem.

Powiedziałem mu: „Mam kłopoty z publikowaniem. Odrzucają moje prace. Czy może mi pan coś poradzić?” W odpowiedzi odrzekł: „Niech pan spróbuje publikować w niemieckich pismach”. Tak też zrobiłem. Moje prace zaczęto w końcu publikować w Holandii.

Martin: Interesujące, więc w końcu musiał pan udać się za morze.

McCanney: Tak, były dwa magazyny wydawane w Holandii: Astrophysics & Space Science (Astrofizyka i nauka o przestrzeni kosmicznej) oraz The Moon & The Planets (Księżyc i planety). Kontakty z nimi zawdzięczam Hansowi Bethe.

Martin: Wygląda na to, że dobrze panu poradził.

McCanney: Tak, tyle że kiedy ten materiał ujrzał światło dzienne, ludzie z Uniwersytetu Cornella zdębieli.

Martin: Z jakiego powodu?

McCanney: Ponieważ używałem szyldu Uniwersytetu Cornella i jednocześnie stosowałem niechapmanowską fizykę z przypisanym do niej szyldem Uniwersytetu Cornella. Tego nie mogli ścierpieć i kiedy w końcu dotarli do moich wszystkich prac i przepuścili je przez swój Wydział Nauk o Przestrzeni Kosmicznej, zdali sobie sprawę, że moje prace potwierdzają hipotezy Velikovsky’ego.

Carl Sagan, profesor emeritus Katedry Astronomii Donalda Duncana, który to tytuł uchodzi za bardzo ekskluzywny na Uniwersytecie Cornella, był tym, który najbardziej zaszkodził Velikovsky’emu. Dzięki temu zyskał sławę. Niewielu ludzi wie, że to on przewodził krucjacie przeciwko Velikovsky’emu, który sprzedał miliony książek na całym świecie. Sagan oskarżał go, że podawał się za geologa, naukowca specjalistę od planet, astronoma itd., aby dowieść, że jego tezy w żadnym przypadku nie mogą być prawdziwe. Dzięki temu dostał program Cosmos, był rzecznikiem środowiska astronomicznego, które pogrzebało Velikovsky’ego. I oto w zaledwie dwa lata później pojawiam się na Uniwersytecie Cornella i wykorzystuję ich dane, aby udowodnić, że Velikovsky miał rację.

Script logo
Do góry